3. Anty-Aposto? nr 1025
2010-04-25
O tym, jak odgrywanie komedii skromności trafia na skromną przeszkodę Wyruszając do Polski próbowałem się przekonać, że moja zdolność do pozorowania szczerości świadczyła o talencie aktorskim. W wieku dwudziestu jeden lat, po sześciu latach samotności jako ubogi i ambitny student, miałem się znów stać kochającym, usłużnym, posłusznym i pobożnym człowiekiem - nawet więcej niż pobożnym, miałem wręcz usychać z pragnienia, by wstąpić do seminarium. Niezła rola jak na debiut. Myślałem, że łatwiej będzie oszukać moją tak zwaną matkę. A co z doktorem? Naprawdę obawiałem się jego diagnozy. Był on prawdopodobnie jedynym w moim życiu człowiekiem, którego się bałem. Mimo to musiałem za wszelką cenę oszukać także jego. Mogłem oczywiście dostać się do seminarium bez jego pomocy, ale chciałem dowieść swojej siły. Musiałem także zniszczyć wszelkie możliwe podejrzenia. Doktor był dla mnie sprawdzianem własnej wartości. Zadzwoniłem do „domu" o szóstej po południu, by być krótką godzinkę z nią, zanim on wróci. Drzwi otwarła mi ona. Bardzo się postarzała i nie miała makijażu na twarzy. Wyglądała na chorą. Zaczęła się trząść, a potem płakać. Najwłaściwszym miejscem dla kobiet jest harem, gdzie mężczyźni odwiedzają je jedynie wtedy, gdy to absolutnie niezbędne. Poprosiłem o wybaczenie długiej ciszy mając nadzieję, że ten wyraz skruchy zostanie od razu przyjęty i zapomniany zanim doktor przyjdzie do domu. Nie miałem pojęcia jak okazać po męsku skruchę wobec prawdziwego mężczyzny. Z nią zaś miałem nadzieję szybko przejść do radości ponownego przywitania i planów na przyszłość. Ponieważ ona nie miała większego marzenia niż pragnienie zobaczenia mnie w sutannie od razu zdradziłem jej moje niecierpiące zwłoki powołanie. Biedna, ogłupiała kobieta była tak szczęśliwa, że gdybym tylko chciał, uwierzyłaby w cokolwiek bym powiedział. Chciała się dowiedzieć, skąd wziął się pomysł wstąpienia do seminarium. Myślałem już wcześniej nad różnymi możliwymi wyjaśnieniami, ale odrzuciłem chęć ułożenia z wyprzedzeniem jakiegoś scenariusza tej sceny. Ogólnie rzecz biorąc rzeczy przygotowane z premedytacją nie brzmią tak dobrze jak zmyślone pod wpływem chwili. Wymyśliłem więc historyjkę o zjawie, która była w sam raz, by omamić tę kobietę. Wiedziałem, że doktor jest podejrzliwy względem tego typu spraw, ale ona miała słabość do mistycyzmu. Przy okazji chciałem ich podzielić i wzmocnić swoją pozycję. Kiedy będą o mnie rozmawiać, zostawią mnie samego. Opowiedziałem jej więc historyjkę o niebiańskiej zjawie, uważnie zapamiętując wszystkie detale, tak aby nigdy w przyszłości nie popełnić niekonsekwencji. Czyż nie jest ironią, że udawałem, iż ukazał mi się święty Antoni Padewski? Czyż patron rzeczy zagubionych nie mógł zaopiekować się zagubionym dzieckiem? Jest to zresztą tak popularny święty, że można mu przypisać niemal każdy cud - ludzie pobożni i tak będą go za to czcić. A więc pewnego razu odwiedził mnie święty Antoni Padewski trzymający małego Jezuska na rękach. Równie dobrze, zamiast swojej opowieści, mogłem namalować prześliczny święty obrazek. Doktor przyszedł, kiedy „pławiliśmy się" w najbardziej cukierkowej pobożności. Trochę odetchnąłem widząc istotę rozumną wchodzącą do pokoju. Ale od razu spostrzegłem, że mi nie wierzy. Zatem gra była trudna, ale przez to jeszcze bardziej pasjonująca. Tylko ode mnie zależało, czy przekonam swojego przybranego ojca. Musiałem przynajmniej doprowadzić do tego, że będzie udawał, że mi wierzy. Jednak ten pierwszy wieczór był raczej przykry. Doktor należy do nielicznych rzeczywiście inteligentnych ludzi, jakich spotkałem w swoim życiu. Tym przyjemniejsza wydawała mi się „gra". Następnego dnia poprosiłem, abyśmy spotkali się z biskupem. Moja przybrana matka znała go od dzieciństwa. Przyjął nas uprzejmie, lecz bez entuzjazmu. Musiał należeć do tych katolików, którzy uważają, że należy próbować stawiać powołaniu przeszkody zamiast je rozniecać. Prawdziwe powołanie powinno przezwyciężyć trudności. Na szczęście spotkałem się już wcześniej z tym stanowiskiem i biskup nie był w stanie mnie rozdrażnić. Muszę jednak przyznać, że takie traktowanie może spowodować zmieszanie się osoby niemającej autentycznego powołania. Ja zaś dobrze wiedziałem, jak zachować się z iście chrześcijańską pokorą i było nie do pomyślenia, by biskup nie był ze mnie zadowolony. Mimo tego zażyczył sobie, by mnie przedstawić proboszczowi mojej parafii i pewnemu zakonnikowi, który posiadał dar czytania ludzkich myśli. Ten bełkot miał po prostu znaczyć, że ów dobry człowiek był w stanie wykryć fałszywe powołanie, zarówno urojone, jak i wynikające ze zwykłej przewrotności. Najpierw poszliśmy zobaczyć się z naszym proboszczem, prostym i odważnym człowiekiem, który pragnął, by powołanie rozkwitło w jego parafii. Oddałby mi wszystko co posiadał, by móc ogłosić tę szczęśliwą wiadomość. Chcąc wykorzystać swój święty entuzjazm i za jego sprawą zyskać w oczach doktora, poprosiłem przybraną matkę, aby zaprosiła tego kapłana na obiad. Było to zabawne - ksiądz ten miał duszę dziecka i w obecności tego jakże rzadkiego zjawiska, zarazem tak cennego w procesie kanonizacyjnym, doktor czuł się źle. Jakże może uczciwy chrześcijanin opierać się świętym? W znacznie lepszym nastroju udałem się więc do owego zakonnika, którego przenikliwość była tak wysoko ceniona. Na pierwszy rzut oka był to człowiek trudny do zniesienia powodu swojej ślamazarności i częstych okresów milczenia, które, zdawało się, sprawiają mu przyjemność. Przy tym wszystkim pasowały do niego wszystkie stereotypy opisujące dobre powołanie na księdza. W głębi duszy śmiałem się, ponieważ skądże mógł ten człowiek przyjść do przekonania, że zdoła odkryć moje tajne myśli? I skąd w ogóle mogłoby mu przyjść do głowy, że ja mam jakieś ukryte zamysły? Nasza rozmowa się przedłużała, ale ostatecznie nawet nabrałem do niej zapału. Mówiłem z łatwością, słuchałem siebie z zadowoleniem. Okazywałem, oczywiście, skromność najwyższej próby. Jest ona jedyną w swoim rodzaju cnotą tak łatwą do podrobienia. Była to zresztą zabawna gra. I stałem się mistrzem skromności, tak samo zresztą jak wielu innych rozgrywek. Nie ośmieliłem się przyznać do rzekomego widzenia świętego Antoniego Padewskiego. Dzięki temu gdyby moja matka odkryła przed nim to nadprzyrodzone wydarzenie, mógłby być podbudowany moim milczeniem na jego temat. Byłem dumny z siebie, informując go, że nigdy nie miałem żadnych związków z kobietami i że w ogóle nie byłem zainteresowany seksem, dobrym tylko, gdy służy prokreacji. Sądziłem, że to powinien być znak rozpoznawczy prawdziwego powołania. Przyszło mi na myśl, że mogłem użyć słowa Powołanie na określenie branży, którą wybrałem w szeregach Partii, a moja obojętność wobec kobiet była rodzajem przeznaczenia. Apostoł, czy też Antyapostoł, może poślubić tylko swoje Apostolstwo. Stawałem się więc niezwykle elokwentny, gdy tylko słowo „apostolstwo" przewijało się w naszej rozmowie. To, że stanę się bardzo gorliwym księdzem, musiało być od początku oczywiste. Ów zakonnik zastawiał na mnie liczne pułapki, szczególnie często usiłował zmusić mnie do kłamstwa. Co za dziecinada! Człowiek dziecinny wie, że nie może posługiwać się kłamstwem, lub musi robić to wyjątkowo rzadko. A nawet gdy byłem zmuszony uciec się do kłamstwa, to jestem zbyt inteligentny i zbyt dobrą mam pamięć, by sobie samemu zaprzeczyć, odkrywając prawdę. Tak, dobre kłamstwo musi zamienić się w prawdę dla tego, kto je tworzy oraz dla jego słuchaczy. Chciał się też dowiedzieć, dlaczego zniknąłem bez wieści na sześć lat, opuszczając przybranych rodziców. Poruszyło mnie to. Łatwo było powrócić do przeszłości i jeszcze raz przeżyć nieokreślony ból, który kazał mi wyruszyć do Rosji. Ale ten przyzwoity człowiek, co zrozumiałe, obawiał się, że zostałem komunistą. Już mu mówiłem, że nie interesuje mnie polityka. A co do moich sześciu lat milczenia, to nie byłem w stanie ich wyjaśnić. Jestem przekonany, że czasem dobrze jest zrobić wrażenie wiotkiego i delikatnego człowieka. Sprawujący nad tobą władzę są wówczas bardzo chętni, by cię osłaniać. Z uporem powtarzałem, że tych sześć lat milczenia będzie do końca mojego życia źródłem wyrzutów sumienia. Jednocześnie dawałem do zrozumienia, że moje powołanie kapłańskie jest rodzajem zadośćuczynienia mojej matce. Dzięki temu stary człowiek musiałby, a przecież tego nie chciał, zranić uczucia mojej przybranej matki, zabierając jej jedyną pociechę w starości. Oczywiście nie wypowiedziałem tego tak otwarcie w tak niedelikatny sposób, ale miałem nadzieję, że w głębi ducha tak sobie to przedstawi mój rozmówca. Im dłużej trwała nasza rozmowa, tym serdeczniejszy stawał się jej ton. Odczuwałem zadowolenie, gdy rozstawaliśmy się jako przyjaciele. Minęło wiele dni, zupełnie jakby Kościołowi nie zależało na jeszcze jednym kleryku. W tym czasie pracowałem pilnie nad nowymi dyrektywami, które miały wpłynąć na cały świat za pośrednictwem Rosji. Kiedy zostałem wreszcie wezwany do domu biskupa czułem się, jakby ziemia się pode mną rozwarła, gdy biskup powiadomił mnie, że zakonnik nie znalazł we mnie powołania.
Powrót |