8. O tym, jak antyreligijna gorliwo?? pragnie wci?gn?? „Kruczow?os?” do swego orszaku
2010-05-30
Musiałem spojrzeć prawdzie w oczy. Byłem pierwszy raz w życiu zakochany. Zakochany jak nieszczęśnik, którego intelekt nie zapanował nad instynktem. Widziałem tylko jedno lekarstwo: jeszcze większą gorliwość w obronie i popychaniu naprzód wielkiej sprawy proletariatu. W tym właśnie czasie rozpocząłem wielką kampanię dialogu biblijnego. Zamierzałem zachęcić katolików do skrupulatnej i przemyślanej lektury Pisma Świętego, mając na względzie szczególnie zachętę do zupełnej swobody interpretacji na wzór kościołów protestanckich. Argumentowałem, że taka wolność owocowała pokoleniami rzeczywiście dojrzałych jednostek całkowicie panujących nad swoim życiem. Tymi niezwykle pobożnymi metodami zachęcałem katolików, by zrzucili brzemię Watykanu i uznali w protestantach mistrzów dla przyszłych pokoleń. Chociaż wydawało się, że przyznaję w ten sposób pozycję dominującą protestantom, ich także osłabiałem, nie dając im nawet szansy, by się w swojej dumie tego domyślili. To osłabienie nastąpiłoby w sposób naturalny w wyniku pojawienia się licznych nowych sekt. Katolicy nie mogliby odgrywać roli arbitrów w tej rywalizacji, gdyż byliby zajęci głównie zmienianiem siebie. Przekonanie ich, że muszą powrócić do źródeł i dokonać cudownej modernizacji, okazał się rzeczą najprostszą na świecie. Proponowałem, by nie gasić zapału tłumaczy, pragnących obdarzyć wiernych nowym przekładem Pisma Świętego na języki narodowe. Przekładów oddających Słowo Boże stylem na wskroś współczesnym. Widziałem nawet rodzaj konkurencji między tłumaczami. Nie wspominam nawet o komercyjnym wymiarze tego zagadnienia, ale liczba pojawiających się przekładów nie umknęła czujności kleru. Modernizacja Słowa Bożego pozwalała często zmniejszyć upór Kościoła. I odbywało się to w sposób bardzo niewymuszony. Za każdym razem, gdy jakiś rzadszy wyraz mógł przysporzyć trudności ze zrozumieniem, był on zastępowany przez słowo prostsze, na czym oczywiście zawsze tracił sens zdania. Czy mogłem się na to skarżyć? Poza tym owe nowe przekłady umożliwiły dialog biblijny, w którym pokładaliśmy tak wielkie nadzieje. Sądziliśmy, że dialog ów spowoduje posłanie księży w inne miejsce, gdziekolwiek, byle tylko świeccy mogli zacząć się zachowywać jak dorośli. Proponowałem też organizację międzywyznaniowych kongresów biblijnych. To był mój rzeczywisty cel i byłem zdolny pójść nawet o krok dalej poprzez włączenie do dialogu rozważań na temat Koranu i innych świętych ksiąg wschodu. Aby zapomnieć o „Kruczowłosej", osobiście zaangażowałem się w organizację wielu spotkań biblijnych, kładąc nacisk na różne aspekty wybranych kluczowych problemów. Jeden z moich ulubionych tematów do dyskusji stanowiła osoba papieża, ponieważ wydawała mi się ona rzeczywistą przeszkodą. Mówiąc „osoba papieża", mam na myśli także wszystko, pod czym złożyła ona swój podpis. Te teksty są dla mnie równie zawstydzające, jak dla podzielonych chrześcijan. Bardzo byłem wdzięczny komuś, kto poddał mi myśl, że słowo „przemóc" stało się dla współczesnego człowieka niezrozumiałe i zaczął tłumaczyć je jako „zdołać". Zatem zamiast słów „i bramy piekielne go nie przemogą" zaczęto pisać: „ i bramy piekielne nigdy nie zdołają uczynić czegoś przeciw niemu". To sprawiało, że organizowane przeze mnie sesje dialogu biblijnego stawały się łatwiejsze do przeprowadzenia, przynajmniej w niektórych krajach. Każdy bez trudu zauważa, że to proroctwo, które stwierdza, że piekło nie może uczynić czegokolwiek przeciw Kościołowi, jest absolutnie błędne, a i tak każdy oddycha z ulgą, gdyż dzięki niemu znika odwieczne przekonanie o szczególnej boskiej opiece faworyzującej katolików (a tym samym lekceważącej wysiłki heretyków!) Uwielbiałem rozpoczynać dialog od analizy Starego Testamentu, dajmy na to Księgi Rodzaju, która sama w sobie jest labiryntem mogącym doprowadzić uczciwego człowieka do szaleństwa. Im bardziej się starzeję, tym jaśniej widzę, że jedynie wiara prostego górnika i wiara dziecka mogą przetrwać w świecie, w którym intelekt przeważa nad wszystkim innym. Mam nawet powód, by pytać: czy są jeszcze jacyś górnicy, i przede wszystkim, czy są jeszcze jakieś dzieci? Wydaje mi się dziś, że przynajmniej w świecie zamieszkałym przez rasę białą, dzieci przestają być dziećmi zaraz po urodzeniu, a na ich miejsce pojawiają się mali, nieco denerwujący dorośli. Nie wiem właściwie, czy mam się z tego cieszyć. Z jednej strony widzę, że religia traci przez to naturalny dla siebie grunt, ale czy moja wiara coś na tym zyskuje? Nasuwa mi się w związku z tym wiele pytań. Niedługo po moim spotkaniu z „Kruczowłosą" Francja, jej ojczyzna, została zaatakowana przez Hitlera i poddała się, stawiwszy jedynie iluzoryczny opór. Z tej okazji napisałem do swojej dumnej dziewczyny bardzo miły list, w którym chciałem ją pocieszyć. Zgodziła się wybrać ze mną na przejażdżkę na wieś. Dysponowała pożyczonym od wujka samochodem. Mieszkała w domu brata jej ojca. Ale jej najbliższa rodzina pozostała we Francji w strefie okupowanej. Chciała wrócić do swojego kraju. Ta bardzo ludzka reakcja bardzo przypadła mi do gustu. Podobała mi się ta duma i chęć wybicia się. Jakże bardzo chciałem, aby stała się moją towarzyszką. Nie mniej jednak nie ośmieliłem się z nią rozmawiać o problemach wiary, nawet nie wspominałem o polityce. Medalik, który na tym czwartym spotkaniu miała na szyi, otwierał między nami ogromną przepaść. Kiedy piliśmy herbatę w uroczym zakątku, zdawałoby się, stworzonym dla zakochanych, jakaś para dała nam dyskretnie do zrozumienia, że nie jesteśmy im obcy. Zaniepokoiło mnie to. Mężczyzna był bratem mojego kolegi z roku i byłem kiedyś w odwiedzinach u nich w domu. Poznaliśmy się więc dobrze, i nie miałem co liczyć, że zapomniał, że jestem klerykiem. Zaś młoda kobieta była kuzynką „Kruczowłosej". Byłem wściekły i Ona to zauważyła. Zaproponowała, że przedstawi mnie swojemu wujowi i cioci, abym mógł ją bez przeszkód odwiedzać w jej - czy raczej ich - domu. Chciałem ją zapytać, w jakim charakterze mam przyjść: jako narzeczony? Jak miałem jej powiedzieć, że chcę ją mieć wyłącznie dla siebie, ale że nigdy nie będzie moją żoną? Nie, byłem skazany na celibat, by służyć sprawie proletariatu. Gdyby mogła zrozumieć moje aspiracje, byłoby cudownie, ale nie śmiałem nawet napomknąć przy niej o tym problemie. Mogłem jednak odtąd odwiedzać ją w jej rezydencji. Wystarczy, że ona będzie gotowa pogodzić się z istnieniem tej ukrytej części. Zauważyła, że nie wpadłem w entuzjazm, gdy chciała mnie przedstawić swojej rodzinie i poczuła się tym urażona. To nie była pierwsza kłótnia, ale pierwsze nieporozumienie. Nie miałem wystarczającej kwoty, by wynająć pokój, a co dopiero całe mieszkanie. Partia nie pozwoliłaby na taką rozrzutność, gdyż rozrzutność jest wadą burżuazji. Tego dnia rozstaliśmy się niemalże chłodno. Oboje czuliśmy, że jakieś nieznane siły zjednoczyły się przeciw nam i naszej nowonarodzonej miłości. Do tego wciąż się zastanawiałem, czy ona nie kierowała się wyłącznie pragnieniem znalezienia odpowiedniego męża, jak inne dziewczęta. Takie pragnienie byłoby zrozumiałe i nie czyniłbym jej o to wyrzutów, ale dla mnie byłaby to katastrofa. Pożegnałem się więc z nią chłodno, nie prosząc o następne spotkanie. Odpowiedziała lekkim wzruszeniem ramion i powoli odeszła. Trwałem w bezruchu, moje oczy spoczywały na jej białym karku, który zginał się pod ciężarem zbyt ciężkich włosów i zbyt ciężkich myśli. Gdy tak stałem, nie mogąc się ruszyć, obróciła się i spojrzała na mnie. Dzieliło nas około dziesięć metrów. I wtedy stało się coś cudownego - zawróciła, bardzo powoli szła w moim kierunku, wracała do mnie, patrząc mi w oczy. Kiedy była już bardzo blisko, powoli położyła mi ramiona na barkach. Przez chwilę patrzyła na mnie, nie wykonując najdrobniejszego gestu. Potem dotknęła ustami moich ust. To był mój pierwszy pocałunek.
Powrót |