1. Anty-Aposto? nr 1025
2010-04-07
ROZDZIAŁ 1 O tym, jak człowiek bez imienia pragnie wyjawić największą tajemnicę swojego życia Sam zastanawiam się, skąd u mnie ta ochota, by spisać wspomnienia. To raczej osobliwe. Zdaje mi się, że sięgam po pióro, gdyż robię to w snach, a następnie odczuwam rodzaj przymusu - tak przynajmniej sobie wyobrażam - aby nie przerywać w świetle dnia. Ale to nie ma znaczenia - i tak nikt nie będzie czytał tych pamiętników. We właściwym czasie sam je zniszczę. *** Jestem człowiekiem bez imienia, nie mam rodziny, pochodzę znikąd, nic po sobie nie zostawię. Jestem jednym z tych, którymi pogardzają burżuje i biurokraci. To cała przyczyna mojego głupiego cierpienia, do którego przyczynili się także ci, którzy pragnęli mojego dobra. Gdybym tylko wiedział, jakie szczęście może z tego wyniknąć. Byłem jednak wówczas zbyt młody, by choćby domyślać się, na jakie wyżyny może mnie wynieść moja młodzieńcza niedola. Na samym początku byłem małym, bezimiennym chłopcem. Musiałem mieć trzy lata. Płacząc, wlokłem się po jakiejś drodze. Był rok 1920 w Polsce. Mogę zatem przyjąć, że urodziłem się w 1917 roku, nic jednak nie potrafię powiedzieć o miejscu urodzenia i o rodzicach. Zdaje mi się, że w tym wieku nie potrafiłem jeszcze dobrze mówić po polsku, może znałem kilka rosyjskich słów. Nie sądzę, abym potrafił się choćby przywitać po niemiecku. Kim byłem? Nie potrafiłem nawet wymówić własnego nazwiska. Miałem przecież imię, gdy ktoś je wypowiadał odwracałem spojrzenie w jego kierunku. W przyszłości musiałem się zadowolić imieniem wybranym przez przybranych rodziców. Nawet dziś, po pięćdziesięciu latach, oblewa mnie fala gniewu, który przez ten czas może zelżał, ale wciąż jest żywy, gdy pamięć przywoła Doktora i Panią X ___________ . Byli dobrzy, hojni, nawet wielkoduszni. Nie mieli własnych dzieci i mnie przygarnęli. Wierzę nawet, że kochali mnie bardziej niż kochaliby własne dziecko. Ich miłość była większa, gdyż wyciągnąłem ich z rozpaczy, w którą wtrąciła ich bezpłodność. Myślę, że dla nich byłem darem niebios. Sądzę tak, gdyż byli ludźmi bardzo pobożnymi i wszystko, co się im przytrafiało, przyjmowali jako boski wyrok. Mnie, oczywiście, uczyli, abym postępował w ten sam sposób, jak gdyby to była gra. Ich cnota była tak wielka, nigdy nie słyszałem, by źle o kimś mówili. Gdy znaleźli mnie błąkającego się po ulicy byli wciąż młodzi, musieli mieć około 35 lat. Byli bardzo pięknymi ludźmi i szybko zacząłem odbierać urok niemalże przesadnej miłości, jaka ich łączyła. Kiedy na siebie spoglądali, po czym odwzajemniali pocałunek, pod wpływem przyjemnych uczuć zanurzałem się szczęściu. Byli moim ojcem i moją matką. Z młodzieńczą żarliwością odmieniałem ten zaimek. Szczególnie moja matka okazywała mi wylewną miłość, która wręcz powinna mi się wydawać nieznośna, lecz z niewiadomych powodów jej tak nie odczuwałem. Byłem z natury spokojny i staranny. Nie sprawiałem kłopotów. Nie, żebym był mało męski. Umiałem się bić, co nie znaczy, że przemoc sprawiała mi przyjemność, lub że miałem zły charakter. Moi rodzice, szczególnie matka, byli przekonani, że mam dobry charakter, lecz nie zauważali, że jedynie dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności moja wola podąża wydeptaną przez nich ścieżką. Byłem wyjątkowo ambitny i to bardzo się im we mnie podobało. Chłopcu nic więcej nie jest potrzebne. W roku, w którym kończyłem czternaście lat, byłem już wyróżniającym się uczniem i rodzice postanowili, że pojadę zwiedzić Paryż i Rzym. Byłem tak szczęśliwy, że usiłowałem ograniczyć sen, który wydawał mi się stratą czasu. Chciałem przygotować się do wycieczki, czytałem o obu tych miastach, niejako na wyrost. Pewnej nocy, kiedy powieki wypowiedziały mi posłuszeństwo i nie chciały pozostać otwarte, przyszło mi do głowy, że mój ojciec musi mieć jakiś rodzaj środka odpędzajacego sen. Aby go zdobyć, na czubkach palców zakradłem się do salonu. W przyległym pokoju toczyła się rozmowa o mnie. Rodzice martwili się sprawą mojego paszportu powtarzając, że nie jestem ich synem. To było jak piorun z jasnego nieba, jeśli wiecie, co mam na myśli. Przynajmniej powieściopisarze używają tego kreślenia w podobnych okolicznościach. Mogę tylko powiedzieć, że było to coś znacznie gorszego i zwykła mowa nie dysponuje wystarczającym zasobem słów, by wyrazić taką odrazę. Ból, który się wówczas pojawił, miał wszystkie cechy pozwalające go nazwać niezmiernym i przyrównać do noworodka. Tak jak nowonarodzone dziecko rósł i stawał się silniejszy, choć jego ofiara nie była tego świadoma. Wiele razy życzyłem sobie śmierci, moje serce wydawało się nawet skłonne spełnić to życzenie. Jakże szybko biło, podczas gdy cała reszta mnie sprawiała wrażenie przemienionej w granit. Gdy serce odzyskało swój normalny rytm, znów mogłem się poruszać. Czułem ból w najdalszych krańcach ciała. Wcześniej nie znałem bólu i dlatego jego pierwsze doznanie było tak wszechogarniające, że przez pewien czas sprawowało władzę nade mną. Mój ból rozkazał mi wyjechać i tak zrobiłem od razu nic nie zabierając ze sobą. Podobałoby mi się wówczas, gdybym wychodząc był nagi, gdyż nie miałbym niczego, co zawdzięczam tym ludziom. Bo zawsze byli i są jacyś „tamci ludzie". Nienawiść, którą do nich czułem, była równie intensywna jak miłość, którą mnie obdarzali. Nigdy im nie wybaczę, że zawsze mnie okłamywali, nawet jeśli rzeczywiście szczerze mnie kochali. Z zasady nigdy nie wybaczam. Gdyby kierowała mną logika powinienem być im wdzięczny - to dzięki nim jestem dziś jednym z najgroźniejszych tajnych agentów. Stałem się osobistym wrogiem Boga, kimś, kto postanowił nauczać i ogłaszać wszem i wobec, że Bóg nie żyje, a tak naprawdę nigdy nie istniał. Ból kazał mi uciec aż do Władywostoku. Tak właśnie postąpiłem. Ale po kilku tysiącach minut, mimo że byłem silnym chłopakiem, musiałem oprzeć się o mur by złapać oddech. Jednak mur stał się chmurą i zsunąłem się po nim na ziemię oszołomiony. W tym samym czasie odległy głos powtarzał: „Och, biedny chłopiec!". Odwróciłem się z zamiarem uduszenia kobiety, próbującej okazać mi macierzyńskie uczucia. Mój zamiar został jednak pohamowany przez silną odrazę. Nigdy bym nie tknął, nawet opuszkiem palca, skóry tak odrażającej osoby. Chciałem coś powiedzieć, ale się zakrztusiłem. Dwie kobiety próbowały wlać we mnie alkohol, ale ja go wyplułem i w mgnieniu oka zasnąłem. Obudziło mnie dopiero jasne światło południa. Kobieta siedząca w nogach łóżku patrzyła na mnie. Więc to ona mnie przyniosła. To mogła być ta sama kobieta, tylko teraz nie miała makijażu. - Jesteś dziś mniej odrażająca niż ostatniej nocy - powiedziałem, ale ona odrzekła spokojnie: - Niż przedwczoraj. Pewnie dlatego byłem taki głodny. Poprosiłem o coś do jedzenia, ponieważ przeznaczeniem kobiet jest karmić mężczyzn. Mogłem jej od razu oznajmić, że niczego poza tym od niej nie chcę. Muszę przyznać, że przyniosła całe stosy dobrych rzeczy. Zacząłem mięknąć, gdy powiedziała: - Uciekłeś z domu. Nazywasz się (tu wymieniła moje nazwisko). Milczałem czekając, co się zdarzy. - Mogę pomóc ci dostać się do Rosji - dodała. - Skąd wiesz, że chcę się tam dostać? - Mówiłeś przez sen. - Stąd też znasz moje nazwisko? - Nie. Twoje imię znam z gazety. Twoi rodzice błagają cię, byś wrócił. Obiecują, że nie zrobią o to awantury. - Ja nie mam rodziców. Musiała zrozumieć, że postanowiłem nie wracać, ponieważ odpowiedziała: - Mam krewnych w Rosji. Mogę ci pomóc, mogę ci pomóc przekroczyć granicę. To było dla mnie jak błysk światła. Spytałem ją, czy zgodzi się zanieść list do mojego przyjaciela, który wróci ze szkoły około południa. Robiła wrażenie osoby szczęśliwej, że może coś dla mnie uczynić. Przygotowałem krótką zakodowaną wiadomość. Na szczęście mieliśmy taki zwyczaj, o którym nikt nie wiedział. To, co do tej pory było dla nas jedynie rozrywką, okazało się niezwykle poręczne w tych dramatycznych okolicznościach. Ów znajomy był bogaty, a jego rodzice rozpieszczali go niemożebnie dając mu więcej pieniędzy niż potrzebował. Miałem nadzieję, że tego dnia będzie miał ze sobą sporą kwotę oszczędności przeznaczonych na zakup czegoś kompletnie zbytecznego. Wiedziałem, że przyjaźń, jaką dla mnie żywił - chciałem powiedzieć, jaką dla siebie żywiliśmy - była ważniejsza niż cokolwiek innego i że wyśle mi wszystkie pieniądze, które będzie miał, tym bardziej, że nie kryłem przed nim swego zamiaru przedostania się przez granicę do Rosji - kraju, który podziwiał za odwagę. Tak naprawdę, to nie mogąc dogadać się z ojcem, wybierał Rosję jako kraj swojej matki. Wiedziałem także, że chociaż mi zazdrościł, prędzej by umarł niż przyznał się, że ma jakiekolwiek informacje dotyczące mojego zniknięcia. Pamiętałem nawet, że jego wujek był urzędnikiem w Leningradzie. Poprosiłem go o adres tego krewnego i krótką rekomendację. Kiedy kobieta była już gotowa do drogi dopisałem post scriptum: „Zamierzam wstąpić do Partii i stać się w niej kimś wielkim". To miała być moja zemsta. Kobieta stała przed drzwiami domu mojego przyjaciela aż do jego powrotu ze szkoły. Na szczęście tego dnia pojawił się o drugiej. Potem przyjął ją i dał jej paczkę dla mnie, która zawierała długi zakodowany list do mnie, krótki list do wuja oraz miły zwitek pieniędzy. Rzeczywiście równy gość! Z łatwych do odgadnięcia przyczyn, nie będę się rozpisywał o sposobie przekroczenia granicy i o tym, jak znalazłem się w Leningradzie. Choć z drugiej strony moja pierwsza wizyta u wuja miała niepowtarzalny charakter i należy do momentów, które głęboko zapadły mi w pamięć. Dlatego czasami dla rozrywki przywołuję je i przeżywam na nowo. Zignorowałem stanowisko zajmowane przez wuja w administracji i postanowiłem być z nim całkowicie szczery. Sądziłem, że lepiej będzie odegrać całkowitą szczerość przed tym wyjątkowym człowiekiem, jeśli chciałem osiągnąć upatrzoną pozycję. Wydaje mi się, że on zrozumiał mnie doskonale już w czasie tej pierwszej wizyty i że przypadłem mu do gustu. Wuj powiedział mi, że najpierw będę musiał przestudiować doktrynę partii i nauczyć się języków. Wszystko miało zależeć od mojej pilności. Upewniłem go, że we wszystkim zawsze będę pierwszy i wkrótce stanę się mądrzejszy od swoich profesorów. Dobrze mieć kogoś, przed kim można być sobą, takim, jakim się jest naprawdę. Wuj był dla mnie jedyną taką osobą. Powiedziałem mu o tym. Pochlebiło mu to, choć odpowiedział lekko ironicznym uśmiechem. Byłem wtedy niewątpliwie silniejszy od niego a on czuł falę radości, jaka przeze mnie przepływała po raz pierwszy od chwili ucieczki. Nie trwało to długo, ale tak czy inaczej uznałem to za dobry znak. Przez sześć lat zawzięcie studiowałem. Jedyną moją rozrywką była wakacyjna wizyta u wuja. Radość czerpałem również z uczucia nienawiści do Boga i pewności, że wkrótce stanę się niekwestionowanym przywódcą Światowego Ateizmu. ROZDZIAŁ 2 O tym, jak odkrywamy, że nieszczęścia wzmacniają człowieka Wujek był moim jedynym przyjacielem, jedynym człowiekiem, który mnie naprawdę znał. Całą resztę pragnąłem uznać za nic nieznaczącą i łatwo udało mi się to osiągnąć. Nie interesowały mnie kobiety, mogę nawet powiedzieć, że odczuwałem do nich pewną niechęć, a co za tym idzie także do idiotów, którzy zbyt się w nich kochali. Moją determinację do nauki w dużej mierze wzmacniała zdumiewająca umiejętność zapamiętywania. Nawet po jednorazowym, uważnym przeczytaniu książki znałem ją na pamięć, nawet jeśli napisana była pretensjonalnym stylem. Miałem przy tym także zdolność zachowywania w pamięci jedynie rzeczy wartościowych. Moja wybitna inteligencja pozwalała mi zapamiętać jedynie najszczytniejsze idee, dzięki niej potrafiłem dokonać krytyki nawet największych profesorów. Upodobanie do doktryn ateistycznych, które leżały u podstaw Partii, wzmagało moją gorliwość, która i tak była bezbrzeżna. Pod koniec sześcioletnich, wytężonych studiów wujek zawezwał mnie do biura. Wcześniej zawsze przyjmował mnie w swoim domu. Tego dnia zauważyłem, że był wysoko postawionym oficerem policji, co zresztą od dawna zdawało mi się, że wiedziałem. Złożył mi propozycję, która mogła, jak sądził, mnie zniechęcić. Powiedział: - Teraz zamierzam posłać cię, abyś poznał w działaniu waleczny, międzynarodowy ateizm. Będziesz musiał zwalczać wszystkie religie, ale szczególnie katolicyzm, który jest najlepiej zorganizowany. Aby być skutecznym wstąpisz do seminarium i zostaniesz rzymskokatolickim księdzem. Moją odpowiedzią była chwila ciszy, w czasie której pozwalałem cichej radości rozlewać się w moim ciele, zachowując przy tym pozorną obojętność. Wujek był zadowolony i tego nie ukrywał. Tym samym tonem ciągnął dalej: - Żeby wstąpić do seminarium wrócisz do Polski, pogodzisz się ze swoimi przybranymi rodzicami i przedstawisz się biskupowi. Przez moment odczuwałem narastającą we mnie falę buntu. Od początku znajomości w wujkiem była to pierwsza chwila, gdy straciłem panowanie nad sobą. Wujek robił wrażenie zadowolonego i rozbawionego moją reakcją. - Więc nie jesteś zrobiony całkowicie z marmuru. Ta uwaga doprowadziła mnie do wściekłości i odpowiedziałem sucho: - Jestem i będę jak z kamienia bez względu na wszystko." Na twarzy wujka widać było rozluźnienie i uśmiech, zupełnie jakby moja kariera, powołanie i przyszłość (a zatem i przyszłość Partii) nie zależały zupełnie od podjętej tego dnia decyzji. - Marmur to piękna rzecz, szczególnie użyteczna, gdy ktoś chce zostać tajnym agentem. Ale w tym wypadku jest konieczne, byś swoim przybranym rodzicom okazał najgorętsze przywiązanie. Poczułem się jak tchórz i zapytałem tonem pełnym żalu: - Przez sześć lat seminarium? Wujek odpowiedział z surowością, jaką okazuje się winowajcy: - A gdybym odpowiedział twierdząco, jak ty byś odpowiedział? Przyszło mi do głowy, że z łatwością mógłbym zadeklarować podporządkowanie się. Ze zdziwieniem odczułem również, że jestem sprytniejszy od niego. On tymczasem nie przestając się uśmiechać powiedział: - Tak, nie byłeś w stanie ukryć, że uznałeś mnie za głupca, który naiwnie odkrywa swoje zamiary. Zarumieniłem się, co nigdy mi się nie zdarza. Dodał: - Tajny agent nie ma krwi w żyłach, nie ma serca, nikogo nie kocha, nawet siebie samego. Jest rzeczą w rękach Partii, i ona może go pożreć żywcem bez ostrzeżenia. Dobrze to sobie zapamiętaj. Kimkolwiek będziesz, będziemy cię stale obserwować i przy najmniejszym braku rozwagi pozbędziemy się ciebie. Musisz dobrze zrozumieć, że jeśli znajdziesz się w niebezpieczeństwie, nawet gdyby stało się to nie z twojej winy, nie możesz na nas polegać. Wyprzemy się ciebie. Odparłem: - Wiem o tym dobrze, ale nigdy nie kryłem przed tobą nienawiści do nich. - Nienawiść, poza nienawiścią do Boga, jak pisze Lenin, nie jest częścią naszej służby - odparł. - Chcę, aby zaakceptował cię biskup twojego rodzinnego kraju, Polski. Ale nie chcemy, abyś odbywał swoje studia teologiczne w tym kraju. Nie, zostaniesz posłany do kraju po drugiej stronie Atlantyku, ale to poufne i będziesz musiał udawać zaskoczenie, gdy takie polecenie zostanie ci wydane. Tak, obawiamy się, że zostaniemy wciągnięci w wojnę w Europie przez głupca rządzącego w Niemczech. Z tego powodu wydaje nam się, że rozsądniej będzie posłać cię na studia gdzie indziej, powiedzmy do Kanady. Mamy także inny powód: reguła seminariów w Europie jest znacznie surowsza niż w Ameryce. Uczyniłem zupełnie niedostrzegalny gest protestu, który został od razu zdemaskowany. Wujek mówił dalej: - Wiem, że potrafiłbyś wytrwać sześć lat w surowych warunkach europejskiego seminarium nawet nie opuszczając jego murów, ale nie w tym rzecz. Chcemy, byś zobaczył, co dzieje się na świecie. Poza tym dobrze jest mieć umiejętność przemawiania do świata tak, by stracił on wiarę, i to w przemawiania w taki sposób, by nawet nie podejrzewał, do jakiego zmierzasz celu. Posyłanie młodych ludzi do seminarium w taki sposób, że zostaliby zdemaskowani, byłoby zupełnie bez sensu. Nie, będziesz księdzem aż do śmierci, i będziesz się zachowywał jak pobożny i karny sługa Kościoła. Poza tym wiem, że jesteś intelektualistą. Następnie udzielił mi szczegółowych instrukcji co do operacji i służby, którą miałem zamiar rozpocząć i którą miałem nadzieję kontynuować aż do końca swoich dni. Gdy tylko znalazłem się w seminarium kazano mi odkryć sposób, dzięki któremu można by zniszczyć wszystko, czego mnie tam uczono. Ale aby to zrobić musiałem z uwagą i pełnym wysiłkiem intelektu, a więc bez namiętności, poznać historię Kościoła. Szczególnie dobrze uświadomiłem sobie, że prześladowania jedynie dostarczają katolikom męczenników, by wierni wyznawcy mogli mówić o nich, że są zasiewem boskim. Zatem: żadnych męczenników. Nie mogą zapominać, że wszystkie religie oparte są na lęku, na przedwiecznym lęku, z którego się zrodziły. Zatem jeśli zdusisz ten lęk, zdusisz też religie. Ale to nie wystarczy. „To zależy od ciebie," powiedział wujek, „Ty odkryjesz właściwe metody." Nie posiadałem się z radości. „Będziesz pisał do mnie co tydzień krótkie wiadomości zawierające wszystkie slogany, które będziesz chciał rozpowszechnić w świecie, wraz z krótkim wyjaśnieniem przyczyn, dla których je wybrałeś. Po jakimś czasie, krótszym lub dłuższym, zostaniesz zaangażowany do bezpośrednich działań w ramach naszej sieci. To znaczy, że będziesz miał do dyspozycji dziesięć osób, z których każda również będzie wydawać polecenia innej dziesiątce podkomendnych." Dziesięć osób, które będą pod twoimi rozkazami nie będzie cię znało. Aby się z tobą skontaktować będą korzystali z mojego pośrednictwa. Wszystko po to, by nikt nie mógł na ciebie donieść. Mamy w swojej służbie już wielu księży w krajach gdzie rozkrzewił się katolicyzm, ale oni nie wiedzą o sobie nawzajem. Jeden z nich jest biskupem. Może uda ci się z nim skontaktować, ale to zależy od tego, jaki stopień zdobędziesz. Nasi szpiedzy są wszędzie, a szczególnie wielu jest w prasie na całym świecie. Od nich będziesz otrzymywał regularnie krótkie podsumowanie, dzięki któremu będziesz wiedział, czy twoje idee znalazły drogę do ludzkich umysłów. Zrozum, Idea jest dobra wtedy, gdy jakiś idiota trudniący się pisaniem książek przedstawi ją jako własną. Nikt nie jest bardziej przebiegły od pisarzy. Polegamy na tych mistrzach słowa i nie musimy ich szkolić. Oni i tak pracują dla nas nawet o tym nie wiedząc, czy nawet tego nie chcąc. Spytałem go, jak się z nim skontaktuję, jeśli wybuchnie wojna. Wszystko było przygotowane z wyprzedzeniem. We właściwym czasie miałem otrzymać list z wolnego kraju niezagrożonego wojną. Autentyczność tego listu potwierdzić ma sekretny tytuł: AA-1025. AA - znaczy Anty Apostoł, po czym wnosiłem, że cyfra 1025 była numerem kolejnego noszącego ją podkomendnego. Ku własnemu zaskoczeniu wujek potwierdził moje przypuszczenie. Aż krzyknąłem: - 1024 księży i kleryków poszło tą droga przede mną! - Tak jest - odparł chłodno. Nie byłem zniechęcony, lecz wściekły i urażony. Chętnie udusiłbym tamtych 1024 ludzi, ale spytałem tylko - Czy naprawdę potrzeba aż tylu? Wujek tylko się uśmiechnął. Wiedziałem dobrze, że wszelki wysiłek, by ukryć własne myśli, był bezcelowy. Dodałem więc z żalem: - Wygląda na to, że nie wykonali wystarczająco dobrze swojego zadania, skoro ciągle rekrutujecie nowych ludzi. Ale on nie zaspokoił mojej ciekawości. Pragnąłem przynajmniej z kilkoma z nich nawiązać kontakt. Wujek jednak zapewnił mnie, że nigdy nie poznam ani jednego. Nie rozumiałem. Czułem się rozbity. Zapytałem: - Jak można wykonać tę pracę dobrze, skoro jesteśmy rozproszeni bez koordynacji działań i wewnętrznej konkurencji? - Co do koordynacji to nie martw się, zajęliśmy się tym, lecz jedynie wyżsi stopniem wiedzą jak to działa. Jeśli zaś chodzi o rywalizację, niech ci wystarczy miłość do Partii. Nic więcej nie mogłem powiedzieć. Czy miałem stwierdzić, że Partia nie dostrzeże prawdziwej wartości ateizmu, dopóki ja nie stanę na czele służb? Byłem o tym tak głęboko przekonany, że wszystkich 1024 swoich poprzedników sprowadziłem do roli widzów, którzy wprawdzie kupili bilety, ale nie przyszli na przedstawienie.
Powrót |