6. O tym, jak bohater wystawia na prób? tajemnic? spowiedzi
2010-05-17
Wyspowiadałem się więc szlachetnemu staruszkowi, którego wszyscy nazywaliśmy ze szczerą sympatią „Niebieskookim". Nawet ja czasami ulegałem czarowi jego dziecięcego wyglądu. Dlatego wybrałem właśnie jego do tego eksperymentu. Co do mnie, chciałem sprawdzić jak będzie się zachowywał obarczony sekretem spowiedzi, który z jednej strony będzie starał się zachować, a z drugiej strony będzie chciał go wykorzystać, by mnie wydalono i odesłano do domu. Nie sądziłem, aby to mogło być dla mnie niebezpieczne, ponieważ zawsze mogłem się wszystkiego wyprzeć. Poza tym byłem we wszystkim najlepszy i moja pozycja była bardzo mocna. Było od jakiegoś czasu jasne, że jestem w całym tym tłumie najinteligentniejszy. Uprosiłem więc „Niebieskookiego", by wysłuchał mojej spowiedzi i wyznałem mu wszystko, opisując moje zaangażowanie w komunizm, współpracę z tajnymi służbami i misję aktywnego zwalczania religii. Przyznałem się też do morderstwa na polskim zakonniku, który blokował moją drogę do kapłaństwa. Byłem zaskoczony, ale „Niebieskooki" od razu we wszystko uwierzył. Mogłem mu przecież opowiadać zupełne bujdy! Zareagował wyświechtanym kazaniem o moim wiecznym zbawieniu. Niemalże wybuchnąłem śmiechem. Czy on wyobrażał sobie, że żywię choćby cień uczuć religijnych? Poczułem się więc zobowiązany wyjaśnić mu w sposób niebudzący wątpliwości, że nie uznawałem istnienia ani Boga ani diabła. Takie wyznanie było dla niego zapewne nowością. Mi zaś zrobiło się go prawie żal. Potem zapytał: - Co chcesz osiągnąć przyjmując święcenia kapłańskie? Z całą szczerością wyłożyłem mu moje intencje: - Chcę zniszczyć kościół od wewnątrz. - Jesteś wyrachowany - odparł. Byłem już prawie wściekły, więc z niekłamaną radością wyjawiłem mu, że jest nas już ponad tysiąc księży i kleryków. - Nie wierzę ci - odpowiedział. - Jak tam sobie chcesz, ale mój numer to 1025 i nawet zakładając, że niektórzy z nas już nie żyją, wciąż musi nas być około tysiąca. Po długiej ciszy zapytał mnie sucho: - Czego chcesz ode mnie? Nie mogłem przecież mu odpowiedzieć, że chciałem się rozerwać, obserwując jak on postąpi z moim wyznaniem. Dlatego powiedziałem tylko: - Przypuszczam, że będzie mnie profesor próbował relegować z uczelni? - Relegować?! Jesteś naszym najlepszym studentem, i być może najbardziej pobożnym. Teraz już zupełnie nie wiedziałem, jak mu odpowiedzieć. Rzekłem więc mimo to: - Czy moja spowiedź nie jest wystarczającym objawieniem mojego prawdziwego charakteru? - Spowiedź - odparł - została ustanowiona przez naszego Pana Jezusa Chrystusa dla dobra dusz, zatem twoja spowiedź jest bezużyteczna. - Nawet nie pozwoli lepiej mnie zrozumieć? - Nie, nawet do tego się nie nadaje. Gdy opuścisz to miejsce, ja o wszystkim zapomnę. - Naprawdę? - Dobrze o tym wiesz, bo studiujesz w seminarium. - Teoretycznie jestem przekonany, jak jednak mam się o tym przekonać w praktyce? - Więc o to ci chodzi? - odrzekł - To jest cel tego niewiarygodnego wyznania? - Być może. - Jeśli masz jeszcze jakieś ukryte zamiary, lepiej mi powiedz. - Nie, nie mam - odpowiedziałem delikatnym głosem - Chciałem tylko cię dobrze poznać, to wszystko. Przez moment był głęboko zamyślony. - Nic z tego nie wyjdzie, na próżno podejmujesz wysiłek w tym kierunku. - Zupełnie nic? - Nic, dobrze o tym wiesz. Po tych słowach wyszedł zostawiając mnie strapionego. Następnego dnia kleryk z mojego roku, który uważał się za mojego przyjaciela, ponieważ mnie lubił, powiedział mi przyciszonym tonem: - „Niebieskooki" całą noc modlił się w kaplicy. Popatrzyłem na starego profesora. Wcale nie wyglądał na kogoś, kto nie przespał nocy. Ale gdy zanudzał nas swoim wykładem, medytowałem o tej nocy, która mogła być na wzór modlitwy Chrystusa w Ogrodzie Oliwnym. „Niebieskooki" zapewne modlił się, aby odsunąć od niego ten kielich, ale nikt nie mógł już cofnąć tej spowiedzi. Wydawało mi się niemożliwe, żeby o niej zapomniał. W swoich modlitwach musiał błagać Boga, bym żałował swego grzechu lub opuścił seminarium. A może próbował znaleźć sposób, by mnie sprowokować do rezygnacji? Ale za każdym razem, gdy jakiś pomysł przyszedł mu do głowy, musiał w głębi duszy słyszeć krzyk: „Nie, przecież nic nie wiesz!" Cóż mógł powiedzieć przeciw mnie, co nie odnosiłoby się do mojej spowiedzi? Zwyczajnie nic. Nie podjąłbym ryzyka tej gry, gdybym nie był wzorcowym klerykiem. Czy ten biedny starzec nie wie, że komunista jest gotów do wszelkich poświęceń? Wszyscy wierzą, że tylko chrześcijanie są zdolni do składania ofiar. Przez następne dni bardzo uważnie obserwowałem „Niebieskookiego" i zawsze zachowywał się w zwyczajny dla siebie sposób. Był równie spokojny i delikatny co zwykle. Właściwie to go polubiłem, i prawie że robiłem sobie wyrzuty, gdy pisałem do wujka. Ale ostatecznie zdecydowałem się przemilczeć epizod spowiedzi -mogłoby to nie zostać zrozumiane. Wiele miesięcy później znów ogarnęła mnie chęć wyspowiadania się któremuś z profesorów. Właściwie to byłem już krańcowo rozdrażniony monotonią życia i faktem, że moja obecność wszystkim odpowiadała. Mała walka dobrze by mi w tych okolicznościach zrobiła. Spowiadałem się więc wszystkim profesorom po kolei i miałem spory ubaw obserwując jak borykają się z tym sekretem. Nie mogłem jednak zupełnie zrozumieć, jak mogą znieść brzemię mojej obecności pośród siebie i jak odpychali od siebie wizję zła, które byłem w stanie wyrządzić. Mimo to od czasu do czasu byłem przyjemnie zaintrygowany. Potrzebowałem takiego pobudzenia. Wyobrażałem sobie, że znajdą jakiś sposób, by mnie nie dopuścić do święceń kapłańskich. Podwajałem wtedy moją gorliwość, moja kazania były wzorcowe, były małymi arcydziełami. Moja zasługa była tym większa, że przez cały czas musiałem czuwać nad rozwojem działań antyreligijnych na całym świecie. Na szczęście wujek zrozumiał, że nie musi już wymagać ode mnie kodowania moich prac. Musiałem tylko przedstawiać jeden projekt tygodniowo. Miałem aż nadmiar pomysłów i praca nad nimi mnie nie nużyła, wprost przeciwnie, była moim wsparciem i przyjemnością. W czasie, gdy rozrywałem się, spowiadając się profesorom, stałem się szczególnie wyczulony na punkcie doktryny, który zawiera się w nakazie „świętej cnoty posłuszeństwa". Chodzi tu nade wszystko o posłuszeństwo Papieżowi. Próbowałem się tej idei przyjrzeć pod wieloma kątami, lecz nie byłem w stanie jej zrozumieć. Musiałem więc poprosić nasze służby, by się tym zajęły i dyskretnie wyszydzały przy każdej możliwej okazji zaufanie okazywane Papieżowi. Nie miałem wątpliwości, że proszę o coś bardzo trudnego. Ale, ostatecznie, sądziłem, że pobudzenie katolików do krytyki Papieża, jest niezwykle istotne. Jednemu z agentów powierzono zadanie stałej kontroli publikacji kancelarii papieskiej w celu wynajdywania szczegółów mogących zrazić do Papieża różne grupy. Jakość przeciwników ojca świętego nie grała tutaj roli, najważniejsze było to, by był otoczony krytyką. Ideałem była sytuacja, w której papież nie cieszy się popularnością zarówno wśród reakcjonistów, jak i pośród reformatorów. Cnota posłuszeństwa jest jednym z filarów tego kościoła. Chciałem go osłabić poprzez wzbudzanie wyrzutów sumienia. Niechby każdy wyobraził sobie, że jest osobiście odpowiedzialny za rozłam w kościele. Niech każdy katolik wypowie mea culpa i zastanowi się, jak zniwelować skutki owych czterech wieków pogardy wobec protestantów. Wspomagałem te badania, wynajdując wszelkie źródła urazy dla protestantów i zalecając zdobycie się na nieco większą dobroć wobec nich. Dobroć ma bowiem tę praktyczną cechę, że można pod jej szyldem uczynić każde głupstwo. W tym czasie wciąż jeszcze się obawiałem, że moja metoda może zostać zdemaskowana i że niejeden zdaje sobie sprawę, że jest to sposób zabicia Boga. Wypadki późniejsze pokazały, że nie miałem się czego obawiać. Jak mówi francuskie przysłowie, lepsze jest wrogiem dobrego. W tym wypadku nikt się nie spostrzegł, że moja braterska miłość do protestantów może sprowadzić zgubę na całe chrześcijaństwo. Nie chcę przez to powiedzieć, że protestanci nie mają wiary i że w związku z tym znaleźli się poza kręgiem moich zainteresowań i działań. Ale schlebiałem im mówiąc, że nie muszą się nawracać na katolicyzm, że będzie wręcz przeciwnie, że to katolicy uczynią krok w ich kierunku. Gdy zawiązywano sobór (sobór, który zanim się zaczął, już mnie śmieszył) puściłem w obieg wiadomość dla całego świata, która sprawiła, że słuchał w osłupieniu. Było to proroctwo i rozkaz jednocześnie. Najpierw więc proroctwo: sam Bóg, w cudowny sposób, spektakularny i cudowny (ludzie za tym przepadają) przyczyni się do zjednoczenia chrześcijan. Jest to wytłumaczenie, dlaczego ludzie powinni się stać niezwykle otwarci, i bardzo gotowi do aktów dobroci. Innymi słowy katolicy powinni się pozbyć części balastu, by Bóg mógł okazać swój wielki cud pośród czystych serc. Dla każdego dobrego katolika posiadanie czystego serca musi oznaczać usilne starania, by za wszelką cenę dogodzić protestantom. Rozkaz był równie prosty: protestantom pod żadnym pozorem nie wolno się nawracać na katolicyzm. Bardzo mi zależało na realizacji tego punktu, gdyż w ostatnim czasie nawrócenia zaczynały się mnożyć. Zatem zaznaczałem wszędzie, gdzie było to możliwe, że wielki cud nie nastąpi, jeżeli katolicy będą przyjmować nawróconych protestantów. Postawiłem sprawę jasno - Bóg powinien mieć nieskrępowane pole manewru. Słuchano mnie i wypełniano moje zalecenia. To ja, nie ich Bóg, dokonywałem cudu. Nawet dziś trzęsę się z zadowolenia. Poczytuję to sobie za jedno z moich większych osiągnięć.
Powrót |