Błogosławiona Marcelina Darowska cz. I Zdjęcie m. Marceliny Darowskiej ze strony: https://www.niepokalanki.pl/index.php/zgromadzenie/blogoslawiona-matka-marcelina Tej nocy towarzyszyć nam będzie błogosławiona Maria Marcelina Darowska, którą w Litanii Pielgrzymstwa Narodu Polskiego wzywamy jako apostołkę Bożej obecności w działaniu. Marcelina urodziła się 16 stycznia 1827 roku w Szulakach, niedaleko Berdyczowa, na Podolu czyli na terenie dzisiejszej Ukrainy, w zamożnej rodzinie państwa Kotowiczów. Była piątą, spośród siedmiorga dzieci, ale było to dziecko najbardziej błogosławione i „ukochane (...) przez rodziców, szczególnie przez ojca"[1]. Najstarszy wiekiem był syn Walery, po nim urodziły się cztery córki: Ludwika, Cezaryna, Izydora i Marcelina następnie przyszedł na świat Jan a najpóźniej Ewelina. Ojciec rodziny, Jan Kotowicz herbu Korczak, obywatel ziemski i marszałek szlachty w guberni kijowskiej, był potomkiem słynnej na całą Litwę rodziny. Sama Marcelina w swojej autobiografii, którą pisała na rozkaz ojca Kajsiewicza, tak o rodzinie ojca i o nim samym napisała: „Ojciec z Litwy pochodził; pradziady jego, prócz marnego tytułu księcia na świecie, tak pospolitego na Litwie - ważne zajmowali posady przy Kościele Bożym; dwóch było biskupami [pierwszym był biskup wileński Aleksander Kotowicz (1622-1686) a drugim był, prawdopodobnie brat[2] jego, Eustachy Kotowicz (1637- 1704)] - jeden z nich [był] fundatorem gmachu przy Katedrze Wileńskiej. Ojciec ojca mojego, a dziad mój [Daniel Kotowicz], zamieszany w sprawy polityczne kraju - uległ konfiskacie dóbr - która niewielki tylko fundusz matki oszczędziwszy - zostawiła zaledwo chleba kawał trojgu dziatkom. Dziad mój młodo życie zakończył; syn jego, a mój ojciec w 15 roku życia objąwszy szczupły majątek, a z nim interesy i liczne kłopoty - oddał się pracy rolniczej; po kilkunastu leciach wyposażył uczciwie dwie młodsze siostry - a ukochawszy młodą i urodziwą córkę obywatela, marszałka powiatu i sąsiada swego - pojął ją za żonę - i spokojnie, pracowicie życie pędził na wsi, a Bóg mu pobłogosławił liczną gromadką dziatek i przysporzeniem majątku. Ojca mego zawsze zacnym i uczciwym znałam człowiekiem i dobrym był panem dla włościan i szlachty prześladowanej przez rząd, zwanej jednodworcami, - wybornym, wzorowym przez lat wiele marszałkiem z wyboru obywateli. Charakter miał silny, nieugięty - serce zdolne do miłości, ale niestety, ludzką znał tylko; rozum był przenikliwy i głęboki, pełen zdrowego sądu o rzeczach spraw ludzkich - Boże były dla niego zagadką i rozumował o nich rozlicznie; wszakże choć wychowaniec XVIII wieku i wiara jego była ciemna - zasnuta tysiącznymi wątpliwościami - a naturę królową istoty człowieczej wyznawał; każdorocznie się spowiadał, codziennie pacierz mówił. Dzieci swe kochał najczulej - szczególniej niektóre - od pierwszego dzieciństwa mojego - najukochańszym między nimi byłam. Kochał też żonę, lecz bez wiary w zasady - ze znajomością tylko słabości, ułomności przyrody - zazdrosny jej wdzięków a nieufny łasce w niej Bożej, złożył urzędy obywatelskie, które przez długie lata najzaszczytniej, z dobrem współobywateli dźwigał - i usunął się z nią od świata - a samotnie w rodzinnym kółku życie pędząc, z charakterem samoistnym, niezależnym i na nic się nie oglądającym, przyjaciół sobie zjednać nie potrafił"[3]. Jak widać Ojciec mimo wielu szlachetnych cech zbyt pobożny nie był. Jego dużo młodsza i bardzo urodziwa żona, Maksymilia pochodziła z mieszkającego na Ukrainie rodu Jastrzębskich. O swojej matce tak z kolei po latach napisała Marcelina: „Matka moja dobrej, poczciwej natury, dowcipnego, wesołego umysłu, zaniedbaną była w wychowaniu religijnym; całą młodość wśród świata spędziwszy - oglądać się nań nawykła; wszakże łaską Bożą cnót niewieścich pilnie strzegła: była łagodną, pracowitą, wierną i uległą mężowi, oddaną dziatkom. Wstręt do złego jakby naturalny - wskutek łaski ukrytej - nie dał jej go czynić; pociągał ku dobremu - w granicach obowiązku utrzymywał. W młodości nie wierzyła głęboko (...) [choć] nie przeczyła prawdom Bożym. W ostatnich dopiero latach życia oświeciwszy się w wierze świętej, weszła na drogę prawdziwej pobożności; przez długie lata życia dostatki, dobrobyt materialny, a szczególnie szacunek ludzi ceniła i na pozyskanie ich pracowała - bo jej rękojmią się zdawały dobrej przyszłości jej dziatek - a dziatki jej - to cel jedyny jej życia - to jej życie całe. Do 9-ciu lat życia sama je chowała - sama się nimi zajmowała i nauczywszy pacierza machinalnie, uczyła czytać, pisać, rachunków i robótek; dalej brano nauczycielki Polki czy cudzoziemki, jakie się nadarzały, które zwykle często się zmieniały: ja sama sześć ich dla siebie pamiętam a na koniec edukacji rodzice umieszczali nas w pensjonacie, gdzieśmy dwa, trzy lata spędzały. Bracia w 10-ciu leciach byli odwożeni do szkół, gdzie do skończenia kursów uniwersytetów krajowych zostawali"[4]. Majątek w Szulakach zarządzany silną ręką ojca był w bardzo dobrym stanie. Państwo Kotowscy byli ludźmi wyjątkowo uczciwymi, byli także nader gorącymi patriotami. Jednakże, gdy chodziło o życie religijne, to jak można było zauważyć, nie należeli oni do zbyt gorliwych wyznawców Pana Jezusa. Jeszcze gorzej przedstawiała się religijność i moralność ludzi służących i pracujących w ich majątku. Posłuchajmy dalszych wspomnień Marceliny Darowskiej, gdzie opisała ona zachowanie się osób z jej otoczenia: „stan moralny był okropny: nadużycia wszelkiego rodzaju ze strony ludzi, sług - obyczaje najzdrożniejsze - zepsucie w oczy bijące. Przypominam sobie, że rzeczy najmocniej gorszące uderzały nas od samego dzieciństwa; Pan Bóg tylko łaską swoją wlał instynkt, że tak nazwę, w sercu - który uczył oczy zasłaniać, uszy zatykać, myśl odwracać od nich jak od jadu najzjadliwszego, którego dotknięcie samo niebezpieczeństwem groziło - i rosło się pod opieką Bożą w nieświadomości złego - choć ono zawsze nas otaczało - choć osoby starsze ani pomyślały zakryć je przed nami"[5]. Mając pięć lat, mała Marcelinka nie lubiła się bawić lalkami, za to wielką przyjemność znajdowała w rysowaniu. W tym też czasie, nauczyła się właściwie sama czytać i pisać, przepisując najpierw litery z kalendarza a później z listów, które w jej ręce wpadły. Tak więc gdy rok później, próbowano sześciolatkę uczyć czytania, ona już sama składała słowa i całkiem sprawnie pisała. Ponieważ w domu była biblioteka oraz książki, które matka pożyczała dla siebie, wkrótce też i Marcelince pozwolono na czytanie tych, które sama sobie wybrała. Dopiero po latach oceniła te książki jako „stek różnego rodzaju romansów: historycznych, obyczajowych i najzepsutszych płodów rozbujałej, szalonej wyobraźni francuskich romansistów. Z gorączkowym zajęciem [pisała dalej]- nieraz do późnej nocy - czytałam wszystkie -jadu ich nie czując - złego, zdolnego oświecić najmniej ciekawy umysł - pokalać najczystsze serce - nie pojmując, nie spostrzegając. Gdy wyszłam za mąż jedna z tych skaz literatury wpadła w ręce moje: przyjętym zwyczajem czytać zaczęłam - ale wkrótce książkę tę ze wstrętem odrzuciłam: złe już niespostrzeżonym pozostać dla mnie nie mogło - rozumiałam je i cała się przeciw niemu oburzyłam. Wtedy to oczy mi się otworzyły: poznałam, ile to razy Pan Bóg obronną ręką z niebezpieczeństwa mnie wyprowadził. Kilka wypadków dowodzących, że szatan w sposób szczególny czyhał na zgubę moją - stają mi w pamięci: ufam, że się prześlizgnęły duszy nie pokalawszy - i Panu mojemu cześć oddaję. O! któż obejmie miłosierdzie tego ojcostwa Pana, Stworzyciela dla stworzenia swego. Miłość macierzyńska - to najgłębsze ze wszystkich pięknych przyrodzonych uczuć - słabnie - niknie z nim w porównaniu"[6]. W taki sposób po latach oceniła Marcelina Darowska wielkość miłości Bożej, która pozwoliła jej, w miarę bezpiecznie ominąć wszelkie szatańskie zagrożenia. A przecież wtedy była jeszcze zupełnie nieświadoma tych zagrożeń. Mała Marcelinka była dzieckiem wielce wrażliwym, bardzo dbała o to by nikomu żadnej krzywdy nie wyrządzić. Sama nie była skora do łez, za to szczególnie czułą była na łzy swojego rodzeństwa. Od wczesnego dzieciństwa zachwycała się pięknem Bożego świata. Niebo i piękno natury potrafiły ją bardzo wzruszyć. Potrafiła godzinami, patrząc na to co dobry Bóg stworzył, pozostawać jakby w zachwyceniu, wsłuchując się w śpiew słowika, gwar trzody, brzęczenia pszczół czy też fujarki wiejskiego pastuszka. Bardzo przywiązana była do ludzi pracujących na ich własnym gospodarstwie. Choć byli oni nieoświeceni oraz nie mieli zbyt wysokich norm moralnych, Marcelina gotowa była wszystko im dać, czy też wszystko dla nich zrobić, aby im dopomóc, niekiedy nawet wbrew rodzicom. W tym czasie, kiedy Marcelinka miała już siedem lat, dwie starsze siostry, Ludwika i Cezaryna, zostały oddane na pensję do Kijowa. Ponieważ była bardzo do nich przywiązana, dlatego wówczas powiedziała „ja swoich córek na pensję nigdy nie wyślę". Wtedy też postanowiła w listach opisywać im życie całej rodziny. Jednakże listy wydawały jej się za krótkie, więc żeby opisać wszystko co się zdarzyło w danym dniu, zaczęła pisać dzienniczek. I te dzienniczki, zamiast listów, były co pewien czas przesyłane siostrom Marceliny do pensjonatu w Kijowie. Poprzez przełożoną pensjonatu, dotarły one do Józefa Korzeniowskiego (1797 - 1863), poety i dramaturga, wcześniejszego nauczyciela Zygmunta Krasińskiego (1812-1859) a wówczas wykładowcy filologii klasycznej na Uniwersytecie Kijowskim i spotkały się z jego pozytywną opinią. Odtąd matka Marcelinki, Maksymilia postanowiła dzienniczki swojej córki poprawiać, a później nawet dyktować, stąd „niemało laurów przybyło, co w upokorzeniu wyznaję - i zwano mnie małą Tańską [Klementyna Hofmanowa z domu Tańska (1798 - 1845) polska pisarka]"[7]. Po dwóch latach, gdy starsze siostry wróciły z Kijowa, rodzice zatrudnili do nauki Marceliny i starszej o trzy lata Izydory oddzielnych nauczycieli. Dziewczynki nie były zbyt zgodne a twardy charakter Marceliny zdecydowanie dawał znać o sobie. Podczas jednej ze sprzeczek, starsza siostra zarzuciła Marcelinie, że wydaje jej się, że jest lepsza od innych, bo daje jałmużnę, rozczula się nad chorymi oraz starcami i dziećmi. To spowodowało pewien wstrząs u Marceliny, która do tej chwili pewna była, że wszyscy podobnie jak ona w taki sposób postępują, gdyż jest to przecież „olbrzymie szczęście o drugich pamiętać, wszystko co się ma uboższym dawać"[8]. Od tamtej pory, Marcelina zaczęła ukrywać swoje dobre uczynki, do tajemnic tych dopuszczając jedynie ukochanego przez nią, najmłodszego brata Jana, który w tych uczynkach jej pomagał. Jednak, gdy czyniła te wszystkie dobre rzeczy, jak po latach sama to oceniła, czyniła je tylko z własnej, ludzkiej potrzeby, z miłości wrodzonej do stworzeń, gdyż wówczas jeszcze Boga nie znała ani nie pojmowała. Więc, co dopiero później zrozumiała, nie miała z powodu tych uczynków żadnych zasług, gdyż nie były one czynione dla chwały Boga. Aczkolwiek On wówczas do niej właśnie przez jej serce przemawiał. Tak sama to opisała: „- do duszy szturmował - chociaż instynktownie czułam Go Twórcą. Dawcą wszystkiego, co mi tak miłe i drogie było. Gdyby nie miłosierdzie i łaska Jego, które mnie później chłostą wywiodły z tego labiryntu złudnego świata, który sobie dla siebie utworzyłam - wieczniebym zostawała w uśpieniu - w obłąkaniu, że tak powiem: bo gdzież obłąkania nie ma - gdzie nie ma poznania i uznania prawdy - żeśmy niczym - że celem naszym tu na ziemi i w niebie na wieczność: Bóg jeden - że w Nim tylko żyć - być możemy - w Nim weselić się - szczęścia w pełni używać"[9]. W wieku dziesięciu lat przystąpiła Marcelina do Pierwszej Komunii Świętej. Jak sama wspominała, niezbyt dobrze była przygotowana do tego Świętego Sakramentu. Musiała jedynie nauczyć się spowiedzi powszechnej, przeczytać z książeczki rachunek sumienia i umieć zachować się przy konfesjonale. Nawet katechizmu dobrze nie znała i podczas pierwszej spowiedzi bardzo się bała, by jej proboszcz nie zadawał jakichkolwiek pytań z prawd wiary. Było to jednak jej pierwsze świadome doświadczenie religijne. Niemniej jednak już od młodych lat mówiła, że będzie zakonnicą a także wielką sympatią darzyła „księży i zakonników płci obojga"[10]. Opatrzność Boża czuwała nad Marceliną już od najmłodszych lat. Zdarzało się, że ciężko chorowała i lekarze nie umieli znaleźć środka na jej wyleczenie a ona jednak cudem wracała do zdrowia. Kilka razy z ewidentnych wypadków wyszła obronną ręką. Mając cztery lata, wracała do domu późnym wieczorem z rodzicami, krewnymi i ich znajomymi. Z racji dużej ilości osób, podróż tę odbywali kilkoma powozami. Zazwyczaj czteroletnia Marcelinka jechała razem z mamą, tym razem zechciała jechać razem z jedną z ciotek. Stangret prowadzący powóz, którym jechała matka ze swoimi przyjaciółkami, zbyt ostro wjechał w zakręt i powóz wywrócił. Wszyscy pasażerowi doznali poważnych obrażeń a nawet złamań. „Cóżby się stało ze mną malutką, gdybym opatrznością Bożą sprowadzoną z niego nie była?"[11], zastanawiała się w swoich wspomnieniach Marcelina Darowska. Innym razem, już kilka lat późnej poszła razem ze swoją starszą siostrą i jedną ze służących kąpać się w stawie. Ponieważ ich stałe miejsce było zajęte, siostra razem z będącą w jej wieku służącą, zaczęły iść zanurzone w wodzie trzymając się za ręce, i w ten sposób szukały innego, dogodnego miejsca do kąpieli. Chociaż siostra kilkakrotnie namawiała ją by dołączyła do nich, Marcelina, chociaż nie była strachliwa, szła jednak brzegiem i nie dołączyła do obu dziewczynek. W pewnym momencie i siostra i służąca znalazły się całkowicie pod wodą. Wezwane na pomoc rozpaczliwym krzykiem, będącej na brzegu Marceliny, kobiety piorące nieopodal bieliznę zdołały uratować tylko jej siostrę. Służąca niestety utonęła. I tu również po latach, nasza bohaterka, widziała rękę Opatrzności w uratowaniu jej życia. Kiedy państwo Kotowscy zwolnili nauczyciela i (już szóstą z kolei) guwernantkę, którzy chyba bardziej sobą niż nauką powierzonych im dzieci się zajmowali, dwunastoletnia Marcelina i jej piętnastoletnia siostra Izydora zostały wysłane na pensję do Odessy. Pensję tę prowadziła Szwajcarka pani Schedoeuver, która była protestantką. W zakładzie tym naukę pobierało ponad sto panienek różnego stanu i różnych wyznań. Wśród nauczycieli, którzy byli w większości wyznania luterańskiego lub prawosławnego tylko pięciu było katolikami. A wśród wszystkich wychowanek tylko dwanaście było katoliczek. Obie siostry, mimo różnicy wieku, trafiły do klasy trzeciej, która dla panienek lepszego urodzenia była przeznaczona. W krótkim czasie zauważono pilność w nauce u obu sióstr. Marcelina, choć najmłodsza w klasie, bardzo szybko została prymuską w Zakładzie i tak już było do końca nauki natomiast Izydorze, mimo pracowitości nauka szła troszkę gorzej. Najbardziej ulubionym nauczycielem Marceliny był ksiądz, posunięty już wiekowo Włoch, Padre Anselmo, który uczył ją religii. Zwierzała mu się ze swoich tajemnic, łącznie z tą, że chciałaby zostać zakonnicą. Chociaż wówczas uważała tego księdza za najmądrzejszego ze wszystkich i za wyrocznię dla siebie, to jednak po latach oceniła go jako niezbyt nadającego się na przewodnika duchowego. Również nie był, według niej zbyt dobrym nauczycielem religii, gdyż Nowego i Starego Testamentu nauczał tylko z perspektywy historycznej. A to pomijanie przez niego tajemnic i prawd Bożych zawartych w Biblii nie pozwoliło jej wówczas na rozwój duchowy. Po trzyletnim pobycie na pensji w Odessie obie siostry wróciły do majątku rodziców w Szulakach. Od tego czasu zaczęła pomagać ojcu przy prowadzeniu gospodarstwa. Została jego sekretarzem a za każdy list otrzymywała dwuzłotówkę, którą zazwyczaj przeznaczała na jałmużnę dla ubogich. Jak pisała w swoich wspomnieniach jej siostra Cezaryna: „stała się (...) prawą ręką ojca, który bez niej obejść się nie mógł, i takie miała stanowisko w rodzinie, że głos jej był zawsze decydującym. Wywierała wpływ nadzwyczajny we wszystkich sprawach, a takie uznanie miała w rodzeństwie, że żadne jej przewagi i miłości rodzinnej nie zazdrościło. Całą korespondencję prawną i majątkową ojca prowadziła"[12]. Niestety nie zachowała się żadna podobizna Marceliny z tego okresu, ale „wiemy (...) z opowiadań jej siostry i innych osób wtedy ją znających, że powierzchowność miała miłą, uroku pełną. Wzrostu średniego, kształtna, cery bardzo białej, przeźroczystej, o delikatnym rumieńcu, włosy miękkie, jasnozłote, w popielaty odcień wpadające, usta małe, szczególną słodyczą i wdziękiem w uśmiechu tchnące, oczy błękitne, mieniące się w szafir, duże, nieba pełne, jakby w zaświaty wpatrzone. Wszystko w niej tchnęło pokojem i szlachetne ruchy i chód, i głos oddźwięczający każdą strunę uczucia. Mówiła i czyniła wszystko bardzo cicho a szybko, wszakże bez pośpiechu, miała zdolności muzyczne i wybitny talent malarski, wszędzie w towarzystwie wyróżniała się bezwiednie i była zawsze pierwszą osobą zebrania"[13]. Ojciec był bardzo zadowolony z pracy Marceliny, cieszył się również z tego, że jest blisko niego i że bardzo obchodzi ją los pracujących u nich ludzi a w ogóle nie interesują jej, coraz liczniej pojawiający się konkurenci do jej ręki. Sama nie wiedząc z jakiego powodu, wszystkim „starającym się" zdecydowanie odmawiała, niektórym nawet po kilka razy. Co prawda przemyśliwała wówczas o życiu zakonnym, ale rodzina wyśmiewała to mówiąc, że to są jedynie mrzonki i skłonność wynikająca z jej młodego wieku. Tak było do chwili, kiedy ta młoda panna skończyła dwadzieścia lat. A wtedy, ojciec aż tak zaczął obawiać się staropanieństwa ukochanej córeczki, że mocno się rozchorował. Ze wspomnień Marceliny Darowskiej dowiadujemy się, że kiedy życie ojca wydawało się być wielce zagrożone, to wtedy on „wśród łez gorących i największej dla mnie czułości, wymógł ode mnie przyrzeczenie, że za mąż pójdę - za kogokolwiek mi się podoba - kto najwięcej serce moje pociągnie. Tego szczególnie ojciec mój pragnął - i nawet wtedy przyrzekł mi, że gdyby serce moje wybrało kogoś materialnie źle postawionego - sam temu brakowi zaradzi majątkiem swoim. Dla prawdy nie mogę tu tego nie powiedzieć. Przyrzekłszy ojcu, że wolę jego spełnię - że już zamęścia odtrącać nie będę - uczułam się jakby na innym świecie - a łez najobfitszych długo zahamować nie mogłam. Zdało mi się, że pierwszy raz na świat spojrzałam - że po raz pierwszy na ziemi stanęłam. Wybór zostawiłam Bogu"[14]. Po kilku miesiącach od tego przyrzeczenia, wybrała kilkakrotnie odtrącanego a jednocześnie do szaleństwa zakochanego w niej trzydziestoletniego Karola Weryhę Darowskiego. Człowiek ten tak mocno przeżywał wcześniejsze odmowy panny Marceliny, że stał się niezbyt przyjemnym dla swoich najbliższych i dodatkowo zaczął w tak młodym wieku siwieć, co wzbudzało powszechne współczucie dla niego. Zwłaszcza duchowni, próbowali zmienić decyzję Marceliny a jej spowiednik ostrzegł ją, że kiedyś przed Bogiem będzie musiała zdać rachunek, za duszę pana Karola, której mogła w małżeństwie zapewnić zbawienie. Po tak ostrej reprymendzie od księdza, kiedy kolejny raz nieszczęsny wielbiciel próbował swego szczęścia w domu państwa Kotowiczów zadrżało serce nieugiętej wybranki i jak sama to opisała: „słowo dane ojcu stanęło mi w pamięci... Zdało mi się, że wyboru lepszego, sprawiedliwszego nie mogłam uczynić - zdało mi się, że nikomu potrzebniejszą nie byłam, użyteczniejszą być nie mogłam jak jemu i zrobiłam mu nadzieję... a nadzieja dana mężczyźnie - w przekonaniu moim - była słowem, zobowiązaniem się"[15]. Ale w tym samym dniu nagle i bardzo ciężko zachorowała na chorobę, której lekarze nawet nazwać nie mogli. Przypadłość ta powodowała „cierpienia niezmiernie gwałtowne i odejmujące (...) władzę poruszania się"[16], gdyż jedna z nóg stała się zupełnie bezwładna. Po pewnym czasie przeprowadzono operację, ale mimo tego, ból nogi wzrastał do tego stopnia, że lekarze zaczęli zastanawiać się nad jej amputacją. Po jakimś czasie nastąpił przełom w chorobie i kilka miesięcy później młodzi mogli stanąć przed ołtarzem. Nastąpiło to 2 października, w dzień Aniołów Stróżów w roku 1849. Małżeństwo było bardzo szczęśliwe. W pierwszą podróż wybrali się państwo młodzi do Częstochowy, na Jasną Górę. Karol bardzo chciał podziękować Jasnogórskiej Pani za to, że przyjęła jego błagalne modlitwy wtedy, kiedy był odtrącany przez Marcelinę. On, właśnie wówczas, w tym tak ciężkim dla siebie czasie, złożył „ ślub uczczenia Bogurodzicy pielgrzymką do Częstochowy, jeśli mu ta Królowa Nieba i ziemi otrzyma uwieńczenie pragnień serca jego"[17]. Był więc pewien, że to Matce Bożej zawdzięcza swoje obecne szczęście małżeńskie i chciał jak najprędzej wypełnić złożony ślub. Również Marcelina uważała, że jej zgoda była wynikiem „okoliczności, niewątpliwie ręką Bożą rządzonych"[18]. Przed cudownym obrazem Królowej Polski młodzi ofiarowali jako votum dziękczynne swoje ślubne obrączki a Marcelina, która pierwszy raz w życiu była w tym świętym miejscu, dodatkowo oddała swój ślubny wianek. W drodze powrotnej z Częstochowy zdarzyło się dość ciekawe spotkanie, otóż, kiedy jadąc swoim powozem mijali „dwór Szlubowskich w Radzyniu, zauważyli na tarasie domu dwie postacie kobiece: oczy ich się skrzyżowały. Jedną z nich była Józefa Karska, późniejsza współzałożycielka Zgromadzenia Sióstr Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny. Nie spodziewała się [wówczas] tego wspólnictwa Marcelina"[19]. Po powrocie z Jasnej Góry państwo Darowscy zamieszkali w majątku pana Karola w Tetyjowie również na Podolu. Właściwie majętność ta należała do wszystkich braci Darowskich, gdyż ich przedwcześnie zmarli rodzice, którzy byli właścicielami wielu podobnych posiadłości leżących na pograniczu Podola i Ukrainy, nie zdążyli podzielić ich między swoich synów. Bracia, mieszkając w Tetyjowie, dopiero przystępowali do podziału całej ojcowizny między siebie. Prowadzili gospodarkę troszkę rozrzutną, mało dbając o to co działo się w majątkach, pilnując jedynie tego, by zarządcy przekazywali im stosowny dochód. Sąsiedzi szanowali ich, choć „woleli trzymać się z daleka, nazywając Tetijów półprzyjaźnie, pół z przekąsem »wilczym gniazdem w oczeretach«"[20]. Pani Marcelina w tym „wilczym gnieździe" wzbudzała swoją obecnością wielki szacunek i uznanie nie tylko u „panów braci" ale i u każdego, kto znalazł się w jej otoczeniu. Sama przyuczała młodych pracowników, zwłaszcza w kuchni, a robiła to w taki sposób, że „wkrótce dały się słyszeć powiedzenia: »Wolałbym dostać sto batów od Pana, niż jedno spojrzenie niezadowolenia od Pani«"[21]. Jeśli sama czegoś nie wiedziała, jechała do którejś ze swoich już zamężnych sióstr, mieszkających w niezbyt odległych miejscowościach i tam uczyła się jak dany problem rozwiązać. Po czym wracała do Tetyjowa i przekazywała tę wiedzę swoim pracownikom. „Wszystko tu uległo [jej] wpływowi (...). »Odkąd pani w dom weszła, dom stał się rajem« - mówili ludzie. Pana Karola nie poznawano. Wielka dawnemi czasy gwałtowność nie tylko żonie nie dawała się uczuć, ale nikła w stosunku do drugich. Mówiono, że »lew w baranka się zamienił«"[22]. Ponieważ ślubowała mężowi i wierność i miłość, więc całym sercem pokochała Karola Darowskiego a swoje obowiązki „żony, pani domu oraz matki objęła natychmiast z rozumną energią: »bo z natury nie byłam nigdy ani nieczynną, ani mdłą, nijaką i skłonną do wegetacji«"[23]. Jak szczęśliwą była Marcelina w swoim małżeństwie świadczy list, który napisała do swoje przyjaciółki Brygidy Rabsztyńskiej, z którą przyjaźniła się od czasów pensji w Odessie. Zaczęła od opisu swoich odczuć z dnia ślubu: „Wrażenia tego dnia, najuroczystszego w życiu młodej dziewczyny, pozostaną wyryte na zawsze w mym sercu; aby je opisać - należałoby mieć nie tylko duszę poety, ale też jego słowo i pióro! Jest to połączenie cierpienia i szczęścia, obawy i nadziei. W tej prawdziwie podniosłej chwili należymy w sposób szczególny do Boga; gdyby nie pociecha, którą On wlewa w uległe i szczerze Mu oddane serce - zdruzgotałaby nas własna nasza słabość, uginająca się pod nadmiarem wielu najsprzeczniejszych uczuć. Uczyniłam wówczas ślub, że zapomnę słowa »ja« i jeśli moje życie, moje uczucia i myśli mają odtąd należeć do jednego - uświęcę to, żyjąc mimo wszystko tylko w Bogu i dla Boga. - Moje życie układa się może nie monotonnie (zapełniają je wizyty składane krewnym i sąsiadom), ale w każdym razie spokojnie. Jeśli czasem drobne zachmurzenie przysłoni mi serce, tak łatwo ulegające burzom niestałości, usiłuję przypomnieć sobie cel, który postanowiłam osiągnąć, i staję się znów tym, czym powinnam być: jestem szczęśliwa! Powiedziałabym Ci kilka słów o moim mężu, ale Ty zastrzegłabyś pewnie, że po tak krótkim czasie spędzonym z nim razem byłoby to śmieszne i zarozumiałe wydawać jakieś sądy. To wiem jednak na pewno, że uczucia, które mam dla niego, są tak szczere i święte, iż Bóg, nie wątpię, ma w nich upodobanie. Cieszę się szczerze z Twojego szczęścia; życie wieczne obiecuje dać nam je doskonałe i bez końca, ale jakże jest miło zakosztować maleńkiego jego przedsmaku już tu, na ziemi!"[24]. Panu Karolowi w drodze losowania, które przeprowadzili wszyscy bracia dzieląc schedę po rodzicach, przypadł w udziale piękny majątek Żerdzie, leżący także na Podolu. Miejsce było urokliwe, ale wymagało wybudowania dworku mieszkalnego, który młodzi małżonkowie wspólnie zaprojektowali. Do pełni szczęścia doszła dwójka dzieci, które wkrótce przyszły na świat. W roku 1850 urodził się Józio a w roku 1852 przyszła na świat Anna Karolina. Oczywiście syn stanowił dumę ojca, który nie mógł się nim nacieszyć. Jednego dnia, gdy stał „w otwartym oknie domu z Józiem na ręku i szczycąc się urodą syna, przywołuje przechodzącego pod oknem Żyda: »Powiedz prawdę: widziałeś ty, kiedy piękniejsze dziecko«? »Tak jest, jaśnie panie« - odpowiada Żyd uchylając lisiej czapy - »moją córeczkę, Rebekę«"[25]. Niestety, nie wiemy jak potoczyły się dalsze losy tego dowcipnego Żyda. Wiemy natomiast co się działo dalej w rodzinie państwa Darowskich. Ten, tak szczęśliwy pan Karol, który nie mógł uwierzyć własnemu szczęściu, mając trzydzieści trzy lata, zaczął przeczuwać własną śmierć. Pewnego dnia tak rzekł do żony: „ja nie będę żył (...) Czyż myślisz, że człowiek może być taki szczęśliwy na ziemi, jak ja jestem z tobą? ... tak nie potrwa..."[26]. Kilka miesięcy później, po drodze, kiedy jechał do Żerdzia, niespodziewanie rozchorował się na tyfus. Zatrzymał się w miejscowości Bar, dokąd na wieść o chorobie, bardzo szybko dotarła żona. Okazało się, że jej mąż zachorował na tyfus. Marcelina bardzo gorąco modliła się o powrót do zdrowia dla swojego męża, i przy jego łóżku i w kościele, gdzie przeleżała całą Mszę świętą krzyżem. Niestety, nieprzytomny od prawie dwóch tygodni Karol Darowski, który cały czas przyzywał do siebie żonę, a która była tuż obok niego, zmarł 20 kwietnia 1852 roku. Jak wielki to był ból dla Marceliny, młodej wdowy świadczy wpis w jej późniejszych wspomnieniach: „Grom był straszny dla nieobeznanej z przeciwnościami i cierpieniem. Przy zwłokach męża uczułam - że szczęście ludzkie - zwykłe na ziemi - strzaskane dla mnie na zawsze; że Bóg go nie chciał dla mnie. Postanowiłam odsunąć się od świata i w obowiązkach matki i pani domu resztę życia spędzić"[27]. Niestety, zaraz po śmierci pana Karola Darowskiego wśród chłopów z Żerdzia pojawiły się dosyć duże niepokoje. Otóż od śmierci rodziców braci Darowskich tym majątkiem zarządzał ekonom, który niezmiernie mocno dał się we znaki chłopom tu mieszkającym. Ponieważ byli oni bardzo przywiązani do zmarłych właścicieli, czekali cierpliwie aż młodzi Darowscy podrosną i przejmą zarząd nad własnym majątkiem. Bardzo ucieszyli się na wieść, że pan Karol Darowski został właścicielem Żerdzia i zaczęli liczyć na wyrównanie wszelkich wcześniejszych niesprawiedliwości. Natomiast uważali, że śmierć pana Karola skazywała ich ponownie na pracę u kompletnie niedoświadczonej osoby w prowadzeniu gospodarstwa, bo taką wydawała im się wdowa po panu Karolu. Kilka dni po pogrzebie Marcelina Darowska przybyła do Żerdzia razem ze swoim ojcem Janem Kotowiczem. Wtedy też, „natychmiast zwołała gospodarzy i przemówiła do nich po prostu i serdecznie zaręczając, że wobec śmierci męża ona sama zajmie się potrzebami wsi i postara się zadośćuczynić wszelkim słusznym prośbom. Przełomową chwilą było pojawienie się [ojca] Jana Kotowicza, który uniósł wysoko w górę roześmianego Józia i oświadczył: »Oto wasz dziedzic!« Poweselały wąsate oblicza gospodarzy, ale Marcelina zalała się łzami"[28]. Następnie postąpiła zgodnie ze swoim zapewnieniem i przez kilka tygodni pozostawała w Żerdziu zajmując się wszelkimi bolączkami swoich pracowników. Gdy wydawało się, że wszelkie problemy i niepokoje zniknęły powróciła do rodzinnych Szulak. Tu w styczniu 1853 roku doświadczyła kolejnego bólu. Otóż w tym czasie, po długim konaniu na rękach matki zmarł na błonicę jej trzyletni syn, Józio. Sama tak to opisała: „W dziesięć miesięcy po stracie męża - Bóg mi zabrał pierworodne dziecię, syna - obraz ukochany ojca. Klęcząc przy katafalku uśmiechniętej dzieciny - cała w jednym bólu, ale spokojna - uczułam się po raz drugi złamana - lecz już nie w szczęściu ludzkim jak przedtem - bo tego nie było dla mnie, ale na drodze świata, którą podążałam. Uczułam wewnętrznie, jakby w objawieniu, że droga świata wolą mi Bożą przeznaczona nie była - że droga zakonna przeznaczeniem moim; zeszłam z niej... a krąg, który zrobić musiałam, aby do niej powrócić - ciernisty był i krwawy"[29]. Te ciężkie doświadczenia bardzo mocno odbiły się na zdrowiu Marceliny. Rodzina postanowiła, za radą lekarzy, wysłać ją w celu poprawienia zdrowia za granicę. Ona sama również odczuwała potrzebę wyjazdu, chociaż nie bardzo jeszcze wtedy wiedziała, dlaczego. Po niewielkich perypetiach, za powszechną wówczas łapówkę, udało się załatwić paszport i razem z najstarszą siostrą Ludwiką Kopczyńską i jej mężem wyjechała w zagraniczną podróż. Matka Marceliny, na czas wyjazdu córki, wzięła pod opiekę swoją zaledwie jednoroczną wnuczkę. Tak opisała swoje ówczesne odczucia nasza bohaterka: „niby dla poratowania upadłego zdrowia a bez żadnych zamiarów i planów - więcej martwa niż żywa - jakby machinalnie idąca za czymś niewidocznie mną rządzącym - opuściłam kraj. W sercu miałam Rzym - a jechałam w towarzystwie rodzinnego kółka najstarszej siostry mojej do Berlina, dla poradzenia się znakomitych lekarzy, a potem użycia, gdzie wskażą, kuracji wód"[30]. Tak więc w Berlinie obie siostry udały się do renomowanego lekarza, a po tej wizycie rozstały się. Marcelina udała się zgodnie z zaleceniami pana doktora do miejscowości uzdrowiskowych, najpierw do Nauheim a następnie do Heidelbergu. Tam, mając wiele wolnego czasu, zaczęła się w coraz większym stopniu przybliżać do Boga. Tu, podobnie jak w dzieciństwie doświadczała Pana Boga w pięknie przyrody. „»byłam smutna« - pisała - »ale uczucie głęboko w duszy zakorzenione, że wszystko jest z woli Bożej, a Bóg jest nam Ojcem - niezachwiany dawało spokój"[31]. Ale po latach dosyć krytycznie oceniła swój ówczesny sposób myślenia, pisząc, „że była w niej »miłość Boga i ludzi jakby w przeczuciu i w czynie z naturalnego popędu, niewinność i pokój duszy - a z drugiej strony: błoto ciemności, naturalizm ludzkości, tamto wszystko kalające"[32]. Wówczas zastanawiając się nad przeznaczeniem i nad wolą Bożą, coraz bardziej myślała o kapłanie, „który by ją w sprawach Bożych oświecił i poprowadził"[33]. W jej sercu oprócz Rzymu, pojawiło się również, nie wiadomo, gdzie i kiedy usłyszane nazwisko księdza Hieronima Kajsiewicza, zmartwychwstańca. To wszystko nie zmieniło jednak jeszcze w niej „tradycyjnej religijności [ gdyż] - na Mszę świętą uczęszczała tylko w niedziele i święta"[34].
o. Hieronim Kajsiewicz Zdj. ze str.: https://www.resurrectionist.eu/pl/nasza-duchowoc/czytelnia/ks.-hieronim-kajsiewicz-cr/ Po zakończonej kuracji, zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami pojechała do Paryża, gdzie miała zamieszkać u swojej siostry. Ale, ponieważ w umówionym hotelu nikt na nią nie czekał, zamieszkała wpierw u swojej bratowej a dopiero po jakimś czasie dołączyła do siostry i jej męża. Okazało się, że siostra razem ze szwagrem zapomnieli o tym umówionym spotkaniu w hotelu. Marcelina bardzo to przeżyła i odczuła to jako kolejny cios w swoim życiu. Tak o tym zdarzeniu wspominała: „To zapomnienie, pamiętam, nowym razem było mi w serce. Nie ma już nikogo dla mnie na świecie - w sobie zawołałam, a na dnie duszy uczułam, że jest... Bóg! - Tak, w miłosierdziu Swoim rwał wszystkie związki ludzkie - nietrwałość, zmienność i niedostateczność mi ich wykazując - a na miejsce wszystkich marności doczesnych i przechodzących - stawiał Siebie, Siebie Wiecznego, Niezgłębionego w miłości, Niezmierzonego w mądrości, Niepojętego w świętości!"[35] Podczas zwiedzania muzeów i teatrów w Paryżu oraz podczas spotkań towarzyskich u Polaków będących tu na emigracji, miała okazję poznać wielu ciekawych ludzi a nawet samego Adama Mickiewicza. Na jednym z takich zebrań, na które została zaproszona, poznała także ojca Aleksandra Jełowickiego, dawnego powstańca listopadowego, ale wtedy już, dojrzałego i stanowczego w wierze zmartwychwstańca. Tego samego, który ochrzcił Augusta Czartoryskiego, późniejszego błogosławionego kościoła katolickiego. Tak wspominała to pierwsze ich spotkanie: „O. Aleksander ze wszystkimi mówił i wszystkich łajał - na mnie jedną zdawał się nie zwracać wcale uwagi - a właśnie, że łajał - zbliżyć się z nim więcej pragnęłam. Całe życie natrafiałam i w towarzystwie, i w konfesjonale na księży tak pobłażliwych, że nigdy w nich tego co dusza moja przeczuwała i mimowolnie pragnęła - nie znalazłam. Zdania ich były nijakie, nie odróżniające prawie dobrego od złego - a ja czułam, że pierwsze obowiązkowe: konieczne a miłe i piękne - do ostatniego zaś wstręt okropny miałam: na spowiedzi nie znajdowali niedoskonałości w tym z czego ja szczerze jako z grzechu się oskarżałam - mówili mi, że za surowo siebie sądzę - że za wiele od siebie wymagam - a ja czułam, że to nie ja, ale Bóg ode mnie wymaga, że nie za surową, ale niewierną jestem. W czym? Może mi jasne nie było - ale właśnie chciałam, aby oni mi wskazali - a to nie znalezienie w nich zatwierdzenia wymagania Bożego jakie mimo woli w sobie czułam - to nieporozumienie z nimi bardzo mnie bolało. O. Aleksander Jełowicki Zdj. z str.: https://pl.wikipedia.org/wiki/Aleksander_Je%C5%82owicki Aby tego tak miłego, łającego O. Aleksandra uwagę zwrócić - postanowiłam sobie powiedzieć coś złego - bo pewna byłam, że gorliwość natychmiast w tę stronę go zwróci. Powiedziałam tedy bez długiego namysłu: piekło przeciwne jest miłosierdziu Bożemu i ja w nie wierzyć nie mogę. »To będziesz sama w piekle!« - zawołał O. Aleksander i wnet gromy jego spadać na mnie zaczęły, ale i pierwsza znajomość zawiązana została. Surowość mnie pociągnęła - nazajutrz poszłam do O. Aleksandra do spowiedzi"[36]. Była to pierwsza spowiedź generalna, którą Marcelina Darowska odbyła w swoim życiu. A niedługo po niej zaczęła się spowiadać co tydzień oraz uczestniczyć codziennie we Mszy świętej i często przyjmować Komunię świętą. Wtedy też zaczęła, dzięki radom o. Jełowickiego, wszystko ofiarować i czynić dla Boga. Ten „gorliwy kapłan, człowiek dużej kultury umysłowej a przy tym bardzo rzeczowy - ukazał jej podstawy życia wewnętrznego (...) [a] po parotygodniowej obserwacji spostrzegł u swej penitentki żarliwe pragnienie wyłącznej służby Bogu i stwierdził niewątpliwe jej powołanie. Uważał jednak, że ostatecznie powinien o tym rozstrzygnąć jego współbrat, ojciec Hieronim Kajsiewicz, który wespół z jedną ze swych córek duchowych, Józefą Karską, od paru lat przebywającą w Rzymie w celach leczniczych, myślał o założeniu wspólnoty żeńskiej mającej na celu formację kobiet polskich"[37]. W Marcelinie coraz mocniej narastała chęć wyjazdu do Wiecznego Miasta, ale z kolei rodzinę w kraju zdecydowanie zaczął niepokoić jej wzrost pobożności. Stąd absolutnie nie chcieli zgodzić się na jej wyjazd i aby go uniemożliwić przestali przesyłać jej pieniądze na utrzymanie. Wówczas ojciec Aleksander Jełowicki, chcąc pomóc swojej penitentce „zadał jej jako pokutę sakramentalną nawiedzenie siedmiu bazylik Wiecznego Miasta"[38]. Wobec takiej decyzji, którą przecież nakazał wykonać Marcelinie jej spowiednik, rodzina musiała ustąpić i chcąc nie chcąc, zgodziła się na ten wyjazd a także ponownie zaczęła przesłać pieniądze. [1] Matka Marja Marcelina od Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Panny Marji (Marcelina Darowska) 1827-1911 Krótki Zarys jej życia wychowankom jej poświęcony, Jazłowiec 1929, s. 4. [2] Tamże, s. 2 i 3 [Aleksander jest tam podawany jako bratanek Eustachego]. [3]Rozpamiętuję dni, które minęły i lata poprzednie wspominam; z pism Bł. Matki Marceliny Darowskiej / oprac. S. M. Janina od Wniebowzięcia NMP Jadwiga Martynuska, Szymanów 2008, s. 11-12. [4] Tamże, s. 12. [5] Tamże, s. 13. [6] Tamże. [7] Tamże, s. 16. [8] Tamże, s.17. [9] Tamże, s.19. [10] Tamże, s. 21. [11] Tamże, s. 22. [12] Matka Marja Marcelina..., s. 13. [13] Tamże, s. 15. [14] „Rozpamiętuję dni... oprac. S. M. Janina od Wniebowzięcia NMP Jadwiga Martynuska, s.33. [15] Tamże, s. 34. [16] Tamże. [17] Tamże, s.37. [18] S. Maria Alma Sołtan, Matka Życie i działalność Matki Marceliny Darowskiej 1827 - 1911, Szymanów 1982, s. 29. [19] Tamże, s. 30. [20] Tamże. [21] Tamże, s.31. [22] Matka Marja Marcelina..., s. 19. [23] S. Maria Alma Sołtan, Matka Życie i działalność..., s. 29. [24] Tamże. [25] Tamże, s. 31. [26] Matka Marja Marcelina..., s. 20. [27] Rozpamiętuję dni... oprac. S. M. Janina od Wniebowzięcia NMP Jadwiga Martynuska, s. 36. [28] S. Maria Alma Sołtan, Matka Życie i działalność..., s. 32. [29] Rozpamiętuję dni... oprac. S. M. Janina od Wniebowzięcia NMP Jadwiga Martynuska, s.38. [30] Tamże. [31] Polscy święci, tom 8, red. Joachim Roman Bar OFConv., Warszawa 1987, s. 198. [32] Tamże. [33] S. Maria Alma Sołtan, Matka Życie i działalność..., s. 35. [34] Ewa Jabłońska-Deptuła, Marcelina Darowska Niepokalanka 1827-1911, Lublin 1996, s. 29. [35] Rozpamiętuję dni... oprac. S. M. Janina od Wniebowzięcia NMP Jadwiga Martynuska, s. 42. [36] Tamże, s. 43. [37] Ewa Jabłońska-Deptuła, Marcelina Darowska Niepokalanka 1827-1911, Lublin 1996, s. 31-32. [38] Tamże, s.32. Powrót |