Błogosławiony Jan Beyzym Cz. II Obraz przedstawiający O. Jana Beyzyma SJ. Zdj. z ks.: Błogosławiony Ojciec Jan Beyzym SJ Apostoł Madagaskaru Wybór listów, Kraków 2002. Ponieważ tata ojca Beyzyma bardzo chciał być blisko swojego syna, więc w tym celu zakupił w Chyrowie kamieniczkę blisko jezuickiego konwiktu. To pozwalało mu być częstym gościem u jezuitów i widzieć swojego syna przy pracy. Gdy o. Jan Beyzym otrzymał pozwolenie na wyjazd na misje był gotów złożyć w ofierze Panu Bogu swoją miłość do starego ojca i wyjechać do „pracy wśród trędowatych (...). Lecz Pan Bóg w niezgłębionej swej dobroci i mądrości, który przyjął tak heroiczną ofiarę O. Beyzyma, chciał oszczędzić starca, zdecydowanego już na rozdział ze synem i sprawił, że aż do śmierci miał go przy sobie. Oto (...) zupełnie niespodziewanie w dniu Matki Bożej Gromniczne), 2 lutego 1898 r., zachorował pan Beyzym, tegoż samego dnia pobożnie przyjął święte Sakramenta, i nie tracąc prawie do ostatnich chwil życia przytomności, bardzo pobożnie zmarł dnia 4 lutego w samo południe, gdy zadzwoniono na Anioł Pański. O. Jan w ciągu tych kilku dni, nie opuszczał ojca ani we dnie, ani w nocy, i można powiedzieć z całą prawdą, że zamknął mu oczy"[1]. Początkowo ojciec Beyzym miał wyjechać na placówkę do Indii. Ale okazało się, że tam już był opiekun trędowatych a drugiego nie potrzebowali. Wówczas postanowiono wysłać naszego błogosławionego bohatera na afrykańską wyspę Madagaskar. Jeszcze do końca roku szkolnego 1898 pracował o. Beyzym z konwiktorami, a gdy się rozpoczęły wakacje, wyjechał do Krakowa. Tam, w jezuickim kolegium zaczął przygotowywać się do swojego wyjazdu na misję. „Podczas gdy przełożeni przeprowadzali pertraktacje listowne z odpowiednimi władzami zakonnymi tak w Rzymie, jak we Francji i na Madagaskarze: O. Beyzym zakupywał, a jeszcze częściej wyżebrywał rzeczy potrzebne mu dla chorych i przyszłej dla nich kaplicy. Między innymi nabył kopię obrazu na blasze malowaną, Matki Boskiej Częstochowskiej, której opiece pragnął oddać przyszłych swych pupilów, tak, jak już od dziecka sam pozostawał we wiernej Jej służbie, i nieraz mówił, że Jej wszystko zawdzięcza"[2]. W krakowskim kolegium przebywał także wspomniany już wcześniej i często cytowany o. Marcin Czermiński. Został on w tym czasie i pozostał na długie lata redaktorem miesięcznika Misje Katolickie. Rok po śmierci ojca Jana, napisał on jako pierwszy, jego biografię i tak w niej opisał swoje kontakty z przyszłym misjonarzem w Krakowie: „Mieszkając pod jednym dachem z O. Beyzymem w ciągu ostatnich miesięcy, oddzielających go od wyjazdu na misję, często omawialiśmy przyszłe jego prace i sposób zdobycia środków materialnych na założenie schroniska dla trędowatych, odpowiedniego celowi: t. j., aby im przynieść ulgę na ciele, lecz zarazem zabezpieczyć możliwość zbawienia ich duszy. Gdy mu tłumaczyłem konieczność pisywania sprawozdań z prac podjętych, które następnie mogłyby być drukowane w Misjach katolickich, w ten sposób zainteresować polskie społeczeństwo i zachęcić do ofiarności na cel zamierzony: odpowiedział mi, że nigdy pióra nie brał do ręki, ażeby cośkolwiek opisywać, a tym bardziej byłoby mu to wstrętnym, skoro musiałby wspominać o sobie i o własnej pracy. Dopiero gdy mu powiedziałem, że inaczej trędowaci nic z Polski nie otrzymają, bo nikt się o nich nie dowie, a pisanie o swej działalności jest rzeczą konieczną, zarówno dla zbudowania czytelników rozumiejących intencję autora, jak dla dobra sprawy, zdecydował się zadość uczynić moim naleganiom. Później się okazało, jak barwnie i zajmująco umiał opisywać O. Beyzym i wynajdywać coraz to nowe charakterystyczne szczegóły z ciasnego kółka żywego grobu trędowatych, skoro jego listy, chociaż już były drukowane w Misyach katolickich, gdy się ukazały razem zebrane w osobnej książce, w krótkim przeciągu czasu były rozchwytane. Niektóre z nich przedrukowywane w wyjątkach w różnych pismach, a nawet w wypisach szkolnych, przeznaczonych dla młodzieży gimnazjalnej, były także podane jako wzór listów opisowych"[3]. Ojciec Jan Beyzym wyjechał z Krakowa 17 października 1898 roku. Miał wówczas czterdzieści osiem lat. Wiedział, że jedzie do Afryki na zawsze, że nie zobaczy już Polski. W jednym z listów napisanych rok później zamieścił taką uwagę: „wyjeżdżając z kraju, byłem już przekonany, że sam będę trędowatym, ale mnie to wcale nie straszyło"[4]. „Jaki w tym heroizm? Odkomenderowała Najświętsza Pani do obsługi trędowatych, to i jestem, ot i cała parada"[5]. Do Tananariwy stolicy Madagaskaru dotarł nasz błogosławiony jezuita 30 grudnia 1898 roku. Już na drugi dzień, po przybyciu poważnie zachorował na febrę i mając 40 stopni gorączki przeleżał tydzień w łóżku. W taki, dość nieoczekiwany sposób zaczęła się jego heroiczna misja w Afryce. Madagaskar, po stłumieniu walk niepodległościowych, w roku 1896 został zaanektowany przez Francję i stał się jej kolonią. Na tej olbrzymiej wyspie, której powierzchnia jest bez mała dwa razy większa niż powierzchnia Polski, żył wówczas (i żyje również dzisiaj) dość duży, choć trudny do wyliczenia, odsetek ludzi trędowatych. „Francuskie władze kolonialne, władze miejscowe i większość społeczeństwa pozbawiły tych nieszczęśliwych ludzi prawa egzystencji, uważając zarażonych za wyrzutków, niegodnych miana człowieka"[6]. Dlatego każdego podejrzanego o trąd, wywoziło się z miasta lub wsi i pozostawiało na terenie niezamieszkałym, nie interesując się jego dalszym losem. Jezuici na Madagaskarze rozpoczęli swoją działalność misyjną w roku1850. Od roku 1872 prefektem apostolskim misji Towarzystwa Jezusowego został biskup Jan Chrzciciel Cazet (1827-1918). W tym czasie, kiedy na wyspę dotarł ojciec Beyzym, istniały na niej dwa ośrodki (leprozoria) dla trędowatych, które prowadzili jezuici. Pierwsze, większe w Ambahiwuraka, w prowincji Imerina i drugie, mniejsze w Maranie, w prowincji Betsileo. Ojciec Jan rozpoczął swoją posługę od ośrodka w Ambahiwuraka, gdzie przeciętnie przebywało około 125 chorych. Warunki jakie tam zastał, urągały jakimkolwiek wymogom i nie spełniały nawet bardzo skromnych oczekiwań ludzi cywilizowanych. Świeżo przybyły misjonarz określił je jako „najokropniejszą nędzę i nic więcej. (...) W misjach francuskich - pisał - jest rycina mego schroniska, sam ją widziałem będąc jeszcze w Krakowie, ale cóż to warte? Każdy kto spojrzy na rycinę, myśli, że to schronisko, a w rzeczywistości to dziura, w której i psów nie godziłoby się trzymać"[7]. Jedyne co łączyło to miejsce z cywilizowaną społecznością to to, że w centrum tego schroniska stał niewielki kościółek. W tym czasie przebywało tam 150 chorych mieszkających w rozpadających się barakach z salkami bez podłóg i okien. Nie było tam także łóżek, do spania służyła pleciona z sitowia (czy innych łodyg) mata zwana rogóżką lub rogożą. W czasie deszczu ludzie ci mokli i często leżeli w błocie. Od razu więc, zaczęła kiełkować myśl u ojca Beyzyma by wybudować nowy ośrodek dla tych cierpiących ludzi, tak o tym pisał: "...Mówiłem niedawno z X. Superiorem [biskup Jan Chrzciciel Cazet] o mojem schronisku i wytłumaczyłem mu, że tak dalej iść nie może, bo to do niczego niepodobne (...) Powiedziałem X. Superiorowi, że niezbędny [jest] szpital, a nie takie jaskinie jak teraz; potrzeba doktora i Sióstr Miłosierdzia lub innych zakonnic i t. p. Że misja uboga (żyjemy li-tylko z jałmużny) to nic; ani św. Ignacy, ani św. Teresa miljonów nie mieli, a mimo to co domów pozakładali. (...) Możemy i my, ufając miłosierdziu Bożemu, pomyśleć o szpitalu. Koniec końcem, rozmowa skończyła się na tem, że X. Superior powiedział: »Jak dostaniesz pieniądze, to dobrze, budujmy«. Całą sprawę oddałem, rozumie się, w ręce Matki Najświętszej; do św. Ojca Ignacego, do św. Teresy i do św. Franciszka Ksawerego, co dzień się modlę, żeby się za mną wstawiali do Matki Najśw. i mam nadzieję, że po kilku latach, jak Bóg pozwoli, stanie szpital, w którym moi nieszczęśliwi będą mogli rozłożyć się jak ludzie"[8]. I później jeszcze dodał: „Moją ideą jest wybudować szpital na jakich 200 chorych i sprowadzić ze 3 lub 4 Siostry Miłosierdzia. Nie mam ani centa na to, dlatego nie przestanę naprzykrzać się Matce Najświętszej, żeby raczyła dać środki potrzebne na to"[9]. Oprócz tego, że nie było w tym ośrodku opieki medycznej to kolonialny rząd nie udzielał trędowatym również żadnej pomocy finansowej ani nie przydzielał im żadnych leków. Z kolei misja Towarzystwa Jezusowego z powodu braku misjonarzy i środków udzielała bardzo skromnej pomocy. Raz w tygodniu przysyłano litr ryżu na osobę a raz na rok przekazywano jedno białe lamba. „Lamba jest to kawał płótna wielkości prześcieradła"[10] służący najczęściej do okrycia ciała. Raz w miesiącu do chorych przychodził kapłan który przez kilka godzin udzielał im sakramentów świętych. Trędowaci sami grzebali tych, którzy umarli. Do czasu, „zanim ojciec Beyzym wystarał się o pieniądze z Polski, za które dokupował ryżu, co tydzień było regularnie 3, 4, albo i więcej pogrzebów"[11]. Ponieważ chciał się on zajmować trędowatymi dzień i noc, więc bardzo szybko, bo już w lutym 1899 roku, zamieszkał w lepiance przy kościele wśród baraków. Wcześniej kazano mu mieszkać w jezuickiej rezydencji w stolicy kraju, gdzie w dni powszednie uczył się podstaw języka malgaskiego. Do oddalonego od Tananariwy o dwie i pół godziny marszu ośrodka trędowatych w Ambahiwuraka, przybywał wraz z tłumaczem co niedziela i sprawował wówczas posługę duszpasterską. Ten pośpiech, aby jak najszybciej zamieszkać wśród swoich czarnych piskląt, jak nazywał swoich trędowatych podopiecznych ojciec Jan, wynikał z tego, że chciał on „nie tylko na co dzień łagodzić ich ból fizyczny, jaki towarzyszył chorobie trądu, ale też zmniejszyć ból moralny wynikający z samotności, z odsunięcia od reszty ludzkiej społeczności"[12]. Wielu z tych nieszczęśliwców było zarażonych wenerycznie, również wszawica była wśród nich bardzo powszechna. „Tutaj z chorymi - pisał ojciec Beyzym -trzeba być bardzo ostrożnym, bo oprócz trądu, rozpowszechniony między nimi syfilis, parchy i wszy. Temu ja się nie dziwię, bo jakże biedacy mają się myć lub czesać, nie mając palców u rąk"[13]. Ojciec Beyzym bardzo bał się o dusze swoich podopiecznych, które żyły w nieustannych grzechach. Dlatego dodatkowym powodem budowy szpitala była chęć segregacji płci, by uchronić jego czarne pisklęta od tej nędzy moralnej, w której oni żyli. Tak o. Beyzym opisywał tę nędzę moralną: „Narażeni są moi nieszczęśliwi na tysiączne okazje do grzechu ustawicznie... Mieszkają jak bydlęta i to razem: mężczyźni, kobiety, dzieci, katolicy i poganie. Na żebry chodzić muszą, t. j. siedzieć pod barakami koło ścieżki, cały dzień, boć bez tego nie wyżyją, a wiadoma rzecz, że próżnowanie, jest początkiem wszystkiego złego; chodzą prawie nawpół nadzy i t. d. i t. d. Słowem, że źle, a zaradzić temu nie mogę w takim stanie rzeczy, jaki jest obecnie"[14]. Jak widać pamiętał Jan Beyzym wszystkie rozmowy odbyte w Krakowie z ojcem Marcinem Czermińskim i dlatego od razu zaczął opisywać w listach to co działo się wokół niego i wysyłał je do Polski. Pisał o wszystkim, o ludziach, o roślinach i o zwierzętach, nawet o pchłach, osach czy pająkach i ich mocnych sieciach. Dzięki temu, z listów ojca Jana, pisanych jak reportaże, czytelnicy Misji Katolickich mogli dowiedzieć się wielu ciekawych szczegółów z życia, które toczyło się na tej afrykańskiej wyspie. Na przykład pisał o tym, że autochtoniczna ludność Madagaskaru, czyli Malgasze, żywią się czym Bóg da, bo Madagaskar to pustynia i nic kupić tam nie można a „wody w całym Madagaskarze nie ma do picia, rzeki brudne, a bagna bardzo niesmaczne. Pijemy tu wszyscy - [pisał] - deszczówkę, którą się trzyma na przeciągu w cieniu, żeby była chłodniejszą"[15]. Z innego listu ojca Beyzyma, można było się dowiedzieć, jak to jego podopieczni potrafili zdobywać pożywienie dla siebie. Opis ten znajduje się w liście z września 1902 roku zamieścił miesięcznik Misje Katolickie w swoim marcowym numerze w 1903 roku. Ówczesna poczta i proces przygotowania miesięcznika do druku usprawiedliwiają tę dużą różnicę czasową. Później znalazł się ten list w zbiorze kilkudziesięciu listów ojca Beyzyma, który doczekał się kilku wydań książkowych. Warto zwrócić uwagę na charakterystyczny, przyprawiony szczyptą humoru i bardzo żywy język, którego używał nasz błogosławiony bohater: „W połowie września był tu przelot szarańczy; nie zbyt wiele leciało, ale jednak dość sporo; wielu z moich chorych wyprawiło się zaraz na połów, kiedy słońce zachodzi, to szarańcza osiada i wtedy zbierają Malgasze mnóstwo tego do koszów, lamba i t. p., a potem raczą się tym specyjałem gotowanym, suszonym na słońcu, kto może, to smażonym z jaką tłustością, a i tacy nie rzadko trafiają się gastronomowie, co ją żywcem jedzą, oderwawszy skrzydła i łapy. Dla moich chorych była to niezła rozrywka, cieszyli się tak, jak nasi konwiktorzy, kiedy pieką kartofle na przechadzce. Jaki smak ma szarańcza, nie wiem, bo nie odważyłem się skosztować; wygląda to dla mnie obrzydliwie, tak samo jak żaba, albo ostryga, których też nigdy nie kosztowałem, choć często słyszałem w kraju, że to uważają za przysmak. Ha, trudno, nie to piękne, co piękne, ale co się komu podoba"[16]. Ojciec Beyzym dostarcza zupę trędowatemu. Zdj. z ks. Ludwik Grzebień SJ, Błogosławiony Jan Beyzym człowiek i dzieło, Kraków 2014. Jak już wiemy, ojciec Beyzm, chciał być cały czas blisko swoich Malgaszy, ta bliskość miała mu także pozwolić na szybszą naukę porozumiewania się z nimi. Jednak okazało się, że dopiero, kiedy wysłano go na gruntowną naukę języka, „do jednej ze stacji misyjnych, oddalonej od schroniska przeszło 14 km"[17], przyniosło to spodziewany skutek. W czasie dwumiesięcznej nauki, która odbywała się podobnie jak wcześniejsza, tylko w dni powszednie ojciec Beyzym przychodził do swoich podopiecznych raz w tygodniu. To wysłanie go na naukę oraz samą naukę a także jego cotygodniowe marsze, oczywiście barwnie opisał w jednym ze swoich listów: „Jak wszystko na świecie, tak i to dzieje się za zrządzeniem Bożem, zatem dziej się Jego najświętsza wola. Od rana do nocy nabijam głupią moją mózgownicę malgaszką sciencją, taką ciemną jak sami Malgasze. Dałby tylko Bóg, żebym jak najprędzej mógł spowiadać i nauczać, bo moje kochane czarne pisklęta bardzo potrzebują duchownej pomocy. Idę do nich w sobotę, a w niedzielę zaraz po Mszy świętej odchodzę, żeby czasu nie tracić. Przyszedłszy w sobotę, rzucam torbę w izbie i biegnę zobaczyć, co moi chorzy porabiają; przedpołudniem staram się poopatrywać wszystkie rany, a resztę załatwiam po południu. Po pierwszym zaraz tygodniu niewidzenia się, zapytali mnie chorzy: »Umiesz już Ojcze mówić po naszemu? Ucz się prędko, żebyś mógł prędzej do nas na stałe powrócić, modlimy się co dzień, żeby ci Pan Bóg dopomagał«. Podziękowałem za modlitwy, prosiłem o nie nadal i obiecałem, że będę się starał, jak tylko będę mógł, żeby tylko prędzej znowu być z nimi razem. Z wielką przykrością odchodzę co niedziela, ale przede wszystkiem »bądź wola Twoja«. Droga zajmuje mi 2 ½ godz. tam i drugie tyle napowrót, bo trzeba się spinać z góry na górę po ścieżkach, wiodących przez najrozmaitsze wertepy i w dodatku trzeba się w bród przeprawiać przez strumień, który w porze suchej zaledwie się sączy, a w porze deszczowej porządnie przybiera, jak wogóle wszystkie górskie strumienie. O brewjarzu w drodze niema mowy, bo ma się ad libitum [według upodobania]: odmawiać brewjarz i gdzie kark sobie skręcić albo nogi połamać, albo nie mówić brewjarza i cało dojść na miejsce. Idę wprawdzie zawsze jednym ciągiem, nie zatrzymując się nigdzie ani na chwilę, tak, że nawet fajkę zapalam idąc, mimo to jednak prędzej niż w 2½ godziny nie mogę stanąć na miejscu. Postarzał się człowiek nie na żart, już nie mogę tak uganiać, jak przedtem. Wie Ojciec z tego, co kiedyś przedtem pisałem, że tu źródeł niema, pijemy wodę z bagien albo deszczówkę. Po takiej jednak przechadzce ta woda bardzo się smaczną wydaje; jak tylko przyjdę na miejsce, ostygnę trochę, żeby febry nie dostać, a potem raczę się tym żabim trunkiem lepiej może, niż jaki najzawołańszy bibuła wódką. Szedłem kiedyś do moich chorych, dzień był bardzo duszny i skwarny, bo zanosiło się na burzę, szedłem ostro, więc zmachałem się nieźle; oprócz tego musiałem obchodzić miejsca wodą zalane (teraz tu pora deszczowa) i w tej przeprawie, choć uważałem dobrze, pokłułem się też dobrze o rozmaite kolczaste zielska i kaktusy. Na szczęście nie podarłem na sobie odzienia, a byłby to prawdziwy kłopot, bo trzebaby było potem zaszywać, do czego nie miałem wcale czasu, a jeszcze mniej ochoty. (...) Wprawdzie moja sutanna często gęsto wygląda tak, że każdy co spojrzy, przypuściłby prędzej, że ją naprawił jaki rymarz, powroźnik, czy inny tego rodzaju majster, ale nie krawiec. To jednak jedno z najmniejszych [zmartwień], moje czarne pisklęta nawet uwagi na to wcale nie zwracają, bo my tu wogóle żadnej mody nie trzymamy się i o elegancji nie myślimy. Przyszedłszy do siebie, zaraz zająłem się chorymi, potem brewjarz i tak jakoś dzień cały zeszedł niepostrzeżenie. Wieczorem dopiero, położywszy się, poczułem, że jestem siarczyście zmęczony. Jakoś mi się nie spało, rozmyślałem nad przyszłością, robiłem najrozmaitsze plany i t. p. i t. d., i tak myśląc, niepostrzeżenie cofnąłem się do przeszłości; przypomniało mi się wiele rzeczy, które widziałem i słyszałem, będąc jeszcze w kraju. Nie potrafię nawet Ojcu opisać, jak się mi żywo przedstawiło nieszczęśliwe położenie tych ludzi, co robią wszystko nie dla wyższych pobudek, ale tylko dla jakichś celów czysto ziemskich doczesnych. Czułem się porządnie zmachanym, ale mi to wcale nie było przykro, przeciwnie, cieszyło mnie to bardzo, bo wiem, że to trochę, co czasem uda się mi doznać, robię dla chwały Boga, dla dobra moich cierpiących braci, zatem mogę śmiało mieć nadzieję, że Matka Najśw. to łaskawie przyjmie i w przyszłem życiu wyjedna za to nagrodę wieczną u Swego Syna. Aż się mi przykro zrobiło kiedym wspomniał, że tylu ludzi na świecie tak ciężko napracuje się i nacierpi nieraz li tylko dlatego, żeby sobie we wszystkim dogodzić. Ciągle mają przed oczyma to kochane »ja«, które ich zupełnie zaślepia, robi ich zupełnie głuchymi i ślepymi na nędzę bliźnich. Pieniędzy nazbierają huk, całe życie spędzają w wygodzie, dostatku, a często nawet i w niegodziwym zbytku, nadchodzi wreszcie śmierć i z czem tu stanąć przed sądem Bożym? A niech Bóg broni! przykro i straszno zarazem myśleć o tem. (...) Pisałem już Ojcu przedtem, że mamy tu nowy kłopot z powodu pojawienia się pcheł afrykańskich. Mówiono tu, że one gnieżdżą się pod paznogciami nóg, ale gdzietam, gnieżdżą się wszędzie, gdzie się tylko dostaną, przekonałem się o tem na moich chorych, cierpią biedacy więcej teraz, bo nie mogą sobie często poradzić z tą plagą. Załazi to plugastwo do oczu, nosa, wciska się w rany, gdzie zaś niema jeszcze ran, to tworzą się takowe przez te pchły, a taki biedak, nie mając palców wcale, niełatwo sobie może poradzić. Słyszałem od kilku osób, że można i umrzeć wskutek tych pcheł, jeżeli się zanadto całe ciało rozrani, czy to prawda, nie wiem - relata refero [mówię to co usłyszałem]. Co mnie dziwi, to moc pajęczyny tutejszych pająków. Zaczepiwszy o pojedynczą nić, czuć, że się coś ciągnie i słychać, jak się rozrywa. Jakim sposobem pająki zaczepiają te pajęczyny między drzewami, tego nie rozumiem, a zauważyć jeszcze nie miałem sposobności. Widziałem sam często na własne oczy, w tej na przykład stacji, gdzie obecnie mieszkam dla uczenia się języka, pajęczynę dość szeroko usnutą między drzewami, oddalonemi od siebie co najmniej o 5 czy 6 metrów. A że mocna, to niema co wątpić, na przestrzeni kilkometrowej rozciąga się pajęczyna, a na niej pośrodku ogromne pajęczysko czatuje na zdobycz. Wiatr nieraz silny powstanie, a pająk hojda się tylko, pajęczyna wcale się nie rozrywa. Wikłają się w nią wielki muchy, wpadnie czasem motyl albo konik polny i to dość wielki (jest tu rodzaj koników polnych latających jak szarańcza), szamocze się wydziera, ale nic z tego, pajęczyna nie rozrywa się wcale. Pociesznie patrzeć jak pają otrząsa swoją sieć z wody po rosie albo deszczu, wyciąga łapę jak długo może, zaczepia w jednym miejscu pajęczyny, przyciąga ją do siebie, a potem raptem puści, tak zupełnie, jak ludzki palec naciąga strunę na cytrze albo gitarze podczas grania. Wskutek tego raptownego puszczenia, cała sieć drgnie dość silnie i krople rosy czy deszczu z niej spadają. Pająk przez chwilę bardzo często i prędko te wstrząśnienia powtarza i niedługo potem cała sieć sucha. Sądząc po powierzchowności, nigdybym nie przypuścił, żeby pająk mógł tak zgrabnie wywijać łapami. Wyszedłszy raz do ogrodu, zdybałem się z tym Ojcem, u którego obecnie mieszkam, i pokazując mu pajęczynę, mówię, że nie tak mnie dziwi, że pajęczyna tak wielka i mocna, jak nie mogę odgadnąć, jakim sposobem ten krzywołapy tkacz pierwszą nić przeciąga tak daleko od drzewa do drzewa. Kiedy pierwsza nić zaczepiona, to już niema sztuki dalej snuć, bo chodzi po tej pierwszej nici, ale pierwszą jakim sposobem zaczepia, tego sobie wytłumaczyć nie mogę. Ten Ojciec odpowiada: ja tego także nie wiem, ale wiesz Ojciec, że dotychczas zapomnieć nie mogę tego, com widział i, gdybym na własne oczy nie był widział, nigdybym nie przypuścił nawet, żeby to było możliwem, mianowicie: idąc kiedyś przed kilkoma laty z posterunku do posterunku, musiałem po drodze przechodzić przez rzeczkę, mającą nie wiem na pewno ile, ale na oko sądząc, może 8 albo 10 m. szerokości, po obu stronach rzeczki było po kilka drzew; otóż przechodząc tę rzeczkę, spojrzałem przypadkiem w górę i zobaczyłem ogromnego pająka, kołyszącego się na pajęczynie przeciągniętej od drzewa do drzewa ponad wodą z jednego brzegu na drugi. Jak on to potrafił zaczepić, nie mogę sobie wytłumaczyć, chyba jego samego trzebaby o to zapytać. Stanąłem tylko na chwilę i przypatrywałem się tej nici, bo na pierwszy rzut oka sam sobie nie dowierzałem, sądziłem, że się mi tylko tak wydawało"[18].
Ojciec Beyzym opatruje ranę trędowatemu. Zdj. z ks. Ludwik Grzebień SJ, Błogosławiony Jan Beyzym człowiek i dzieło, Kraków 2014. Jak wiemy, listy te pisał ojciec Beyzym, za namową ojca Marcina Czermińskiego. Nie chciał w nich popularyzować swojej osoby czy swojego heroizmu, pisał je głównie po to, aby prosić czytelników Misji Katolickich mieszkających w kraju, głównie w Galicji oraz pośród emigracji polskiej o fundusze na ulżenie doli jego czarnych piskląt oraz aby doprowadzić do końca zamysł wybudowania szpitala dla nich. Gdy uzbierał 30 000 franków, bo tak wstępnie oceniono koszt takiej budowy, to wówczas okazało się, że zaszła pomyłka i faktyczny koszt budowy wynosi 150 000 franków. Jeden frank był wówczas wart tyle co jedna korona austriacka. A „w tym okresie w Galicji policjant mundurowy lub nauczyciel (...) zarabiał rocznie niecałe siedemset koron"[19]. „Można sobie wyobrazić, jak przerażające wrażenie zrobiła ta wiadomość na O. Beyzymie. Po tylu trudach i zabiegach, ażeby uzyskać grosz wdowi od biednej Polski, w chwili, gdy widział swe pragnienia otarcia łez i ulżenia doli najbiedniejszych istot, już jakby spełnione, raptem nadzieje te rozwiane zostały i odłożone na czas długi może na zawsze. Czyż można było, po ludzku sądząc, spodziewać się zebrania tak wielkiej sumy dla obcych biedaków, skoro ich tyle na polskiej ziemi? A jednak O. Beyzym wobec takiego ciosu zadanego jego nadziejom, nie upadł na duchu, bo całą swą ufność położył w Matce Najświętszej i ta go nie zawiodła, chociaż musiał jeszcze długo czekać i cierpieć, zanim jego marzenia zostały spełnione"[20]. We wszystkich swoich sprawach z wielką ufnością uciekał on pod opiekę Matki Bożej. I dlatego, mimo tak bolesnych wiadomości, nakazał poszukiwanie gruntu, który udało się wreszcie znaleźć w położonej o osiem dni drogi, czyli ok. 400 km od Tananariwy miejscowości o nazwie Fianarantsoa. Miejscowość ta była oddalona tylko o 1 kilometr od Marany, gdzie, jak wcześniej wspomniano, był drugi na Madagaskarze, nieduży ośrodek dla trędowatych. W październiku 1902 roku ojciec Beyzym opuścił Ambachiwuraka i zamieszkał w Fianarantsoa. Prośby ojca Beyzyma nie pozostały bez odzewu. Przez czas jego bytności w Afryce, łącznie „ polskie społeczeństwo (...) dla jego czarnych piskląt wysłało mu około 200 000 franków"[21]. W styczniu 1903 roku mimo wielu trudności, które pojawiały się, tak ze strony kolonialnego rządu, jak i ze strony francuskich przełożonych i współbraci budowa szpitala ruszyła. Oczywiście, co jakiś czas, spadały na błogosławionego ojca Beyzyma, ciężkie krzyże, „które on nie krzyżami, lecz »trzaseczkami z krzyża Chrystusowego« nazywał"[22]. Gdy zakończyły się trudności związane z przekonaniem biskupa Cazeta o konieczności budowy szpitala z osobnymi pawilonami dla kobiet i mężczyzn, nadeszły wiadomości o tym, że francuski generał - gubernator Madagaskaru Joseph Gallieni (1848-1916) zamierza wyeliminować opiekę katolickich misjonarzy nad trędowatymi. Jak się sprawdziły te pogłoski oraz jak ojciec Beyzym na nie zareagował, opisał on sam w kolejnym swoim liście: „Mówią nam - pisze O. Beyzym - że generał Galieni chce sekularyzować schroniska trędowatych na całej wyspie, że już telegrafował do Francyi z zapytaniem, czy ma wykonać swój zamiar, czy nie... Nie zważałem wiele na te gadania, bo, pomyślałem sobie, zobaczymy, co Matka Najświętsza powie na to. Pomodliłem się zaraz, prosiłem Matkę Najświętszą, żeby nie pozwoliła na te głupstwa i nic w niczem nie zmieniając, czekałem, co to z tego wykwitnie. Dzięki Bogu, ufności w opiekę Najświętszej Pani ani na chwilkę nie straciłem, ale że nie może człowiek nie czuć tego, co czuje, więc i mnie ckliwo trochę robiło się około serca. Pilno mi było bardzo dać znać do Karmelu (w Krakowie), że jestem w opałach, ale ani sposobu, bo poczta nie szła. Kiedy nie, to nie, dziej się wola Boża. Przyszedł do mnie jeden z Ojców i mówi, że ks. Biskup waha się co do robót moich, zatrzymać je, czy nie, bo urzędnicy z wyższych sfer mówią ks. Biskupowi, że jeżeli Ojcowie mają rozum, to przestaną budować schronisko, gdyż trędowaci będą oddani w opiekę świeckich na całej wyspie. W parę dni potem wzywa mnie ks. Biskup do siebie i mówi toż samo. Odpowiedziałem na to: - Księże Biskupie! o zatrzymaniu robót niema co myśleć, boby to było oznaką zupełnej nieufności w opiekę Matki Najświętszej, co być nie może. Potem powiedziałem mu resztę racyj, jakie miałem i stanęło wreszcie na tem, żeby dalej budować. Po niejakimś czasie zapytuje znowu ks. Biskup u rządu, co słychać o zamiarze generała (Galieni). Ciż sami urzędnicy, którzy radzili wstrzymać się z budową, powiedzieli ks. Biskupowi, że niema czego się obawiać, można budować, bo zakłady dobroczynne prywatne będą szły tak, jak pierwej. (...) jużem się oswoił z tem, że droga przedemną porządnie chropowata, co krok to jakaś trudność, większa lub mniejsza, mnie spotyka. Na razie każda taka niespodzianka wprawia mnie w kwaskowaty humor, bom nie umartwiony tak, jakbym być powinien. W gruncie jednak rzeczy, cieszy mnie to wszystko, bo przez to wyraźniej okazuje się opieka Najświętszej Mateczki, która zawsze radzi o swojej czeladzi. W piątek, dnia 10 czerwca (1904 r.), w samo święto Najświętszego Serca Jezusowego dowiedziałem się, że memu schronisku na razie nie grozi niebezpieczeństwo... Za wybawienie nas z kłopotu odprawiłem dziękczynną Mszę świętą na podziękowanie Panu Jezusowi i Jego Najświętszej Matce za opiekę nad nami"[23]. Cały czas do ojca Beyzyma dochodziły z różnych stron pogróżki o tym, że rząd francuski przejmie jego schronisko, ale to kompletnie nie miało żadnego wpływu na jego działanie. Mówił, że to go „nie przestrasza wcale. Co mnie tam wszystkie ich rządy; mój rząd to sama Najświętsza Pani, jak Ona rozporządzi tak będzie, a nie jak rząd francuski. Wszystkim wciąż mówię, że szpital będzie otwarty i to za aprobatą rządu, boć kazała budować Matka Najświętsza, więc też i obronić potrafi od napaści wrogów. Nic nie mogą mnie zrobić więcej masoni nad to, na co zezwoli pan Jezus; dziej się Jego Najświętsza wola"[24] To co się cały czas działo wokół budowy tego szpitala oraz jak bardzo trwałe wydawały się jego fundamenty, bardzo obrazowo określił ojciec Beyzym: „... siedzimy tu mocno, jak wróbel na gałęzi; lada chwila może nas stąd rząd wygnać, jak to zrobił we Francyi na stałym lądzie i t. d. i t. d., słowem, że nie w zbyt świetnych jestem warunkach. Ale to, sądząc czysto po ludzku, bo patrząc na to wszystko okiem wiary, zupełnie co innego się widzi. Źle niby jest, ale to się nie dzieje bez dopuszczenia Bożego, zatem tak być musi, ma w tem wszystkiem Pan Jezus swój zamiar. Równocześnie zaś z temi trudnościami i obawami, jakby pokazywała Matka Najświętsza, że te wszystkie przeciwności, to tylko przejściowe, te Jej dzieło zniweczonem przez to nie będzie, bo Ona sama wszystkiem kieruje. Ot np. choćby te dwie rzeczy, czy nie potwierdzają tego? 1. czasy wszędzie haniebne, wszędzie trzeba pieniędzy, a mimo to dla mnie nadchodzi wciąż jałmużna... 2. wota nadchodzą do obrazu naszej Najświętszej Matki Częstochowskiej, będącego w kościele trędowatych... Widocznie chce Najśw. Pani, żeby nietylko u nas w Polsce, ale i pod afrykańskim niebem Jej obraz, który sobie upodobała, był czczony. Jeżeli zaś tak jest, to i budujące się schronisko, nie zważając na przeszkody i trudności, za łaską Matki Najświętszej dojdzie do pomyślnego końca"[25]. Ośrodek w Fianarantsoa, w pobliżu Marany.Zdj. z ks. Ludwik Grzebień SJ, Błogosławiony Jan Beyzym człowiek i dzieło, Kraków 2014. I tak mimo tych ciągłych przeciwności, dzięki opiece matki Bożej budowa posuwała się całkiem sprawnie do przodu. „Pracowało przy niej początkowo pod okiem brata zakonnego od 100 do 150 robotników dziennie. Wydawało się, że za dwa, trzy lata budowa zostanie ukończona. Tak się jednak nie stało. W 1905 roku hamowały ją [wspomniane] pogłoski o zamiarach rządu francuskiego, by zlikwidować prywatne trędownie [leprezoria]. W 1906 roku doszło do reorganizacji jezuickich misji na Madagaskarze i z jednej utworzono dwie, jedną uzależnioną od prowincji tuluzkiej, a drugą od prowincji szampańskiej. Przełożony zabrał więc brata zakonnego i robotników z budowy w Maranie, by poprowadzić przebudowę domów do potrzeb wprowadzonego podziału misji. Tak biskup Cazet i przełożony misji o. Alojzy Verley opóźnili budowę szpitala o pięć lat, to co zbudowano, niszczało, koszty stawały się prawie dwukrotnie większe, a sprawa szpitala była traktowana po macoszemu. Później robota znów nieco przyspieszyła. Tak powstały dwa oddzielne pawilony, zbudowane w formie kwadratów połączonych ze sobą murem, a przeznaczone dla trędowatych, kościółek oraz osobny domek dla misjonarza i dla sióstr zakonnych. Równocześnie misjonarz zakładał ogród warzywny, sad owocowy, klomby, sprowadzał wiele rodzajów drzew i krzewów nawet z Polski, a wszystko to otoczył żywopłotem. Wodę, wielki skarb każdego szpitala, sprowadzał rurami z okolicznych gór, gdzie sam wyszukiwał źródeł i budował nowe studnie, z których rurami długości kilometra płynęła obficie woda. Również na terenie samego schroniska woda miała być dostępna dla każdego pacjenta"[26]. Budowa szpitala została zakończona w roku 1911, otwarcie schroniska pod wezwaniem Matki Boskiej Częstochowskiej nastąpiło dokładnie 15 sierpnia tego roku. „W głównym ołtarzu szpitalnej kaplicy znajduje się sprowadzona przez o. Beyzyma kopia obrazu Matki Bożej Częstochowskiej. Do dzisiaj chorzy Malgasze otaczają Maryję z Jasnej Góry wielką czcią. Szpital bowiem istnieje do dziś"[27]. Kiedy ojciec Beyzym zaczynał swoją misję na Madagaskarze to generalnie, co tydzień umierało od trzech do siedmiu chorych na trąd tubylców. Po kilku latach, dzięki pracy ojca Beyzyma, śmiertelność wśród trędowatych spadła do pięciu w ciągu całego roku. „Wyczerpany pracą ponad siły, o. Beyzym zmarł 2 października 1912 roku, otoczony nimbem bohaterstwa i świętości. Śmierć nie pozwoliła mu zrealizować innego cichego pragnienia - wyjazdu na Sachalin do pracy misyjnej wśród katorżników. Proces beatyfikacyjny o. Jana Beyzyma SJ - "posługacza trędowatych" - rozpoczął się w 1984 roku. Dekret Kongregacji Spraw Kanonizacyjnych dotyczący heroiczności życia i cnót o. Beyzyma został odczytany w obecności św. Jana Pawła II w Watykanie 21 grudnia 1992 roku. W marcu 2002 r. kard. Macharski zamknął dochodzenie kanoniczne w sprawie cudownego uzdrowienia młodego mężczyzny za wstawiennictwem Jana Beyzyma. Jego beatyfikacji dokonał podczas swej ostatniej pielgrzymki do Polski święty Jan Paweł II. Na krakowskich Błoniach 18 sierpnia 2002 roku..."[28] . „W Bazylice Najświętszego Serca Pana Jezusa w Krakowie, na bocznym filarze po prawej stronie nawy, znajduje się sarkofag Bł. o. Jana Beyzyma SJ"[29]. W warszawskiej gazecie Słowo, w roku 1914, a więc dwa lata po śmierci ojca Jana Beyzyma ukazało się kilka artykułów przybliżających jego życie. Autorem tych wspomnień był, wspomniany już wcześniej Adam Grzymała-Siedlecki, który w jednym z tych artykułów napisał tak: „Dziecięctwo człowieka... To jego czystość, jego bezkłam, odrzucenie względów postronnych życia, jego wreszcie najbliższe podobieństwo do nieba. Łukiem idziemy przez życie ku cięciwie niebios. Spotykamy się z niebiosami w godzinę śmierci, nie odchylamy zbytnio od nich w latach dziecięctwa. Reszta żywota to mniejsze lub większe odsunięcie się od tych dwu węzłów z wiecznością. Takie dusze o sercach dziecięcych, jak o. Beyzym, mają, jakąś szczęśliwą Łaskę łuk odchylania od niebios utrzymać przez całe życie na tem pobliżu lat zarannych. To stałe czucie w sobie jasności i pogody nieba, tak wybitnie panujące w myślach O. Beyzyma to też ta władza ducha, którą nazwałem sercem dziecka. (...) W listach do O. Czermińskiego pisał: - tubylcy madagaskarscy, malgasze są w usposobieniu dożywotniemi dziećmi. Lada drobiazg ich rozśmieszy, w wierzeniach pierwotni, lekkomyślni i dobrzy, serdeczni. Czyż to się właśnie jedno z drugiem nie wiąże, że czarne cierpiące te dzieci, takiem zakochaniem otoczyły człowieka, w którym podświadomie odczuwały duszę błękitną dziecka?"[30] W listach z Madagaskaru ojca Beyzyma zadziwia to, że jest w nich spora dawka humoru. Wydawałoby się, że gdy pracował w Polsce to ten jego humor był jeszcze jakoś uzasadniony. Natomiast czy wśród ludzi tak bardzo cierpiących nie powinien był być bardziej poważny? Bo przecież i on cierpiał i nie raz łzy ciekły mu jak grochy. Ale, to właśnie niezachwiana wiara, nadzieja i prawdziwa miłość oraz bezgraniczne zaufanie Bogu pozwalały mu utrzymywać tę pogodę ducha. Na zakończenie posłuchajmy jeszcze tego opowiadania: Kościół katedralny w Tananariwie, zdj. z ks.: Listy O. Jana Beyzyma T.J. Apostoła trędowatych na Madagaskarze, Kraków 1927. „Słyszałem niedawno - [pisał do Polski ojciec Beyzym] - zabawną rzecz: kiedy katedra w Tananariwie została ukończoną, dwaj ciekawi Malgasze przyszli ją zwiedzić. Byli to poganie prawie dzicy, którzy nic nigdy nie widzieli. Weszli do wnętrza, gęby, naturalnie, pootwierali jak zajezdne wrota i gapią się: podchodzą do jednego z bocznych ołtarzy, na którym stoi wielka statua św. Józefa i jeden z nich mówi nieśmiało i po cichu drugiemu: patrz, patrz, jaki wielki pan stanął tam wysoko; widzisz, jakie na nim bogate wyzłacane lamba, trzeba go powitać. Ten drugi mówi półgłosem do statuy: »jak się pan ma«. Rzecz jasna, że odpowiedzi niema. Pierwszy znowu mu szepcze: głośniej mów, bo nie słyszał. Wtedy tamten na cały głos: »jak się pan ma!« Nie dostawszy znowu odpowiedzi, zwrócił się do towarzysza i mówi: »e, chodźmy dalej, ten bogacz zanadto dumny, nie chce zważać na nas« i odeszli od ołtarza"[31]. Bibliografia: -Adam Grzymała-Siedlecki, O. Jan Beyzym, w „Słowo" Warszawa nr 3, 1914. -Feliks Koneczny, Święci w dziejach narodu polskiego, Warszawa b.r. -Ks. Marcin Czermiński, Ks. Jan Beyzym T.J. ofiara miłości, Kraków 1922. -Listy O. Jana Beyzyma T.J. Apostoła trędowatych na Madagaskarze, Kraków 1927. -O. Franciszek Świątek C. Ss. R., Świętość Kościoła w Polsce w okresie rozbiorowym i porozbiorowym; 33 życiorysów świątobliwych Polaków i Polek, Kielce 1933. -O. Czesław Drążek SJ, Błogosławiony ojciec Jan Beyzym SJ Posługacz trędowatych; Biografia, Kraków 2002. -Błogosławiony ojciec Jan Beyzym SJ Apostoł Madagaskaru; Wybór listów, Red. Józef Żukowicz SJ, Kraków 2002. -Ludwik Grzebień SJ, Błogosławiony Jan Beyzym człowiek i dzieło, Kraków 2014. -Ks. Jan Szczepaniak, Historia Kościoła katolickiego w Polsce, Kraków 2018. ks. Stefan Ryłko KRL, O. Jan Beyzym - święty wśród trędowatych, ze str.: https://www.katolik.pl/908,416.druk Tadeusz Loster, Konwikt oo. Jezuitów w Chyrowie - jedna z najlepszych szkół w Europie, dost. w Intern. na str.: https://wnet.fm/kurier/konwikt-oo-jezuitow-w-chyrowie-jedna-z-najlepszych-szkol-w-europie-tadeusz-loster-slaski-kurier-wnet-81-2021/ https://brewiarz.pl/czytelnia/swieci/10-12a.php3 [1] Ks. Marcin Czermiński, Ks. Jan Beyzym... ,s. 65-66. [2] Tamże, s. 67. [3] Tamże, s. 67-69 [4] O. Czesław Drążek SJ, Błogosławiony ojciec Jan..., s. 40. [5] Ks. Jan Szczepaniak, Historia Kościoła katolickiego w Polsce, Kraków 2018, s. 221. [6] Ludwik Grzebień SJ, Błogosławiony Jan Beyzym..., s. 146. [7] O. Czesław Drążek SJ, Błogosławiony ojciec Jan..., s. 45. [8] Listy O. Jana Beyzyma T.J. Apostoła trędowatych na Madagaskarze, Kraków 1927, s. 25-26. [9] Tamże, s. 35. [10] Tamże, s. 65. [11] Ks. Marcin Czermiński, Ks. Jan Beyzym... ,s. 80. [12] Ludwik Grzebień SJ, Błogosławiony Jan Beyzym..., s. 148. [13] Listy O. Jana Beyzyma..., s. 35. [14] Ks. Marcin Czermiński, Ks. Jan Beyzym... ,s. 82-83. [15] Tamże, s. 73. [16] Misyje katolickie. Czasopismo ilustrowane. Miesięczne nr 3 rok 1903. Dost. w Intern. na str.: https://www.wbc.poznan.pl/dlibra/show-content/publication/edition/150276?id=150276 a także Listy O. Jana Beyzyma T.J..., s. 310. [17] Ludwik Grzebień SJ, Błogosławiony Jan Beyzym..., s. 148. [18] Listy O. Jana Beyzyma T.J..., s. 206-218. [19] Ks. Jan Szczepaniak, Historia Kościoła..., s. 220-221. [20] Ks. Marcin Czermiński, Ks. Jan Beyzym... ,s. 85. [21] Ludwik Grzebień SJ, Błogosławiony Jan Beyzym..., s. 163. [22] Ks. Marcin Czermiński, Ks. Jan Beyzym... ,s. 141. [23] Tamże, s. 143-144. [24] Tamże, s. 148-150. [25] Tamże, s.145-146. [26] Ludwik Grzebień SJ, Błogosławiony Jan Beyzym..., s. 166. [27] https://brewiarz.pl/czytelnia/swieci/10-12a.php3 [28] https://brewiarz.pl/czytelnia/swieci/10-12a.php3 [29] ks. Stefan Ryłko KRL, O. Jan Beyzym - święty wśród trędowatych, ze str.: https://www.katolik.pl/908,416.druk [30] Adam Grzymała-Siedlecki, O. Jan Beyzym, w „Słowo" Warszawa nr 3, 1914. [31] Listy O. Jana Beyzyma T.J..., s. 227.
Powrót |