Błogosławiona Marcelina Darowska cz. II Zdj. z książki p.t.: Rozpamiętuję dni, które minęły i lata poprzednie wspominam; z pism Bł. Matki Marceliny Darowskiej / oprac. S. M. Janina od Wniebowzięcia NMP Jadwiga Martynuska, Szymanów 2008. Dzień przed wyjazdem miał miejsce, jak się jej wydawało nieistotny epizod, który jednak zapadł Marcelinie w pamięci, a który jak sama później wspominała „bez znaczenia nie był. (...) - w dzień św. Kazimierza - byłam na nabożeństwie w kościółku Sióstr Miłosierdzia, pod wezwaniem tego Świętego. Modlitwy była obfitość i pochłonioną nią byłam - a każde słowo nauki o świętym naszym O. Aleksandra - do dna serca mi wpadało. Po Mszy św. kapłan podawał od ołtarza relikwie świętego Kazimierza do całowania. Ścisk był wielki - czekałam, aby tłum przepłynął i na koniec kolej moją zachować chciałam - a tak czekając - machinalnie odwróciłam głowę, a oczy się moje zatrzymały na małej, rocznej może dziewczynce na ręku matki siedzącej (matka była Polką, emigrantką - naszej klasy osoba). Wzrok mój z jej wzrokiem się spotkał - jakby radość w oczętach dzieciny błysnęła - uśmiechnęła się i rączki ku mnie wyciągnęła. Obca i nieznana, nie śmiałam z tego skorzystać, nadto, miejsce mi się do tego niestosownym wydawało. Dzieciątko ciągle rączęta podawało, wyrazem twarzyczki i gestami prośbę, abym je wzięła wypowiadając - a w końcu tak głośno płakać zaczęło - że matka nie mogąc go utulić - bez dostania się do relikwii wyjść z kościoła musiała. Byłam tym wzruszona - a tłumaczyłam to naturalnie: dziecko poznało serce matki - Karolcia żywo stanęła mi na myśli. Wszakże wkrótce zapomniałam o tym"[1]. Do Włoch Marcelina postanowiła wybrać się drogą morską więc swoją podróż rozpoczęła z Marsylii. Wzięła ze sobą list polecający do o. Hieronima Kajsiewicza, który otrzymała od o. Aleksandra Jełowickiego. Do Rzymu dotarła wiosną, tydzień przed świętami Wielkiej Nocy 1854 roku. O. Hieronim Kajsiewicz, otrzymawszy list polecający od swojego współbrata, od razu zaopiekował się młodą wdową. Znalazł jej pokój w mieszkaniu u państwa Łubieńskich, gdzie spotkała się z Józefą Karską, która ją serdecznie, jak dobrą znajomą przywitała. Józefa Karska Zdj. ze strony: https://www.niepokalanki.pl/index.php/zgromadzenie/matka-jozefa Również, właścicielka mieszkania, krewna Józefy, Konstancja Łubieńska, mimo choroby, przyjęła ją bardzo przyjaźnie. Marcelina od razu przejęła od chorowitej Józefy Karskiej opiekę nad panią Konstancją, która bardzo jej potrzebowała, zwłaszcza w nocy. Cały pozostały, swój wolny czas spędzała na modlitwie i zwiedzaniu rzymskich kościołów. I tu ponownie przypomniała w swoich zapiskach kolejny epizod, który wyrył jej się w pamięci: „W Wielki Piątek szłam za procesją stacji drogi krzyżowej w Koloseum. Chwila była poważna i uroczysta, żyłam nie uczuciem, bo takowe jakby zamarło we mnie, ale wspomnieniem i jakby przeczuciem. Wtem bez myśli spojrzałam na obok idącą niewiastę - na tulone w jej objęciach kilkumiesięczne niemowlę. Wzrok mój spotkał oczka dziecięcia i w jednej chwili znowu jakby porozumienie się nastąpiło: maleństwo wyciągnęło ku mnie rączęta, a gdy go wziąć nie chciałam - płakać i krzyczeć zaczęło. Widząc zakłopotanie matki wzięłam dziecię i cały czas procesji niosłam przy niej, ile razy oddać chciałam - dziecię płakało, niosłam więc dalej - dopiero gdy godzina powrotu do domu nadeszła, płaczące oddałam matce a sama, aby widokiem swoim nie drażnić, prędko odeszłam. I znowu ze zdziwieniem i rozrzewnieniem opowiedziałam co mnie spotkało - znaczenia temu ważniejszego, jednakże nie dając"[2]. Niedługo po przyjeździe, jeszcze w tygodniu świątecznym Marcelina będąc na audiencji ogólnej u ojca świętego Piusa IX, otrzymała możliwość osobistego spotkania się z papieżem. To zdarzenie wywarło na niej niesamowite wrażenie, które oczywiście pięknie sama opisała: „Być przed Namiestnikiem Boga mojego - przed Głową Kościoła Świętego, było czymś, wszelkie lody łamiącym. Wierzyłam głęboko w moc błogosławieństwa jego - czułam świętość osobistą Piusa IX a powaga i słodycz oblicza jego - uprzejmość i ojcostwo w krótkim słowie jakie do mnie powiedział przejęły a nie złamały - pochwyciły za serce a nie ujęły uroczystości i przejęcia się na wskroś wobec Zastępcy Boga na ziemi"[3]. W tym czasie, rozpoczęła Marcelina dwutygodniowe rekolekcje u o. Kajsiewicza. Najpierw otrzymała „rozkład godzin i książkę Ćwiczeń duchownych św. Ignacego"[4] w celu samodzielnego odbycia tych ćwiczeń. Wtedy też, „każdego dnia (...) przychodził Ojciec z miną poważną i jakby obojętną - siadał... i po chwili milczenia pytał: »cóż tam?« - nic Ojcze, odpowiadałam - bo nie wiedziałam co powiedzieć. Wtedy Ojciec wstawał i odchodził. Raz dodał: »proszę zapytać, jeśli czego nie rozumiesz«. Odtąd starałam się nie rozumieć, aby było o co zapytać. Ale rozmowa nigdy nie szła i nigdy nad parę chwil nie trwała. Czy tak nic w sercu nie było? o nie! tam się dziwy działy - tylko ani sama sobie ani drugim sprawy z nich zdać nie umiałam. Weszłam na rekolekcje w okropnej oschłości, nie wiedziałam, że to oschłość. Boga mego, Którego zawsze jakoś czułam - nie czułam - modlić się nie mogłam - serce było jakby puste a wiatr zimny, mroźny bez uczucia a bólu i smutku pełen wiał i na wskroś przejmował. Tak było, ale sprawy sobie z tego nie zdawałam i posłusznie czyniłam co mi do czynienia podawano. Ale z pierwszym na wstępie rozmyślaniem o końcu człowieka coś dziwnego się stało: jakby się przede mną otworzyły podwoje wielkiego, bogatego, prześlicznego a nieznanego mi pałacu - weszłam... i utonęłam w nim - i przestałam być czym byłam; z istotki ludzkiej, zmysłowej - niby przeistoczyłam się w duchową, nadziemską tj. nieżyjącą już ziemią przez poczucie, zrozumienie wewnętrzne. A to było takie proste, takie beze mnie i niby właściwe, naturalne - jakby wzbicie się w powietrze ptaszka, gdy mu klatkę otworzono. Pierwszy raz dotknęłam książki mówiącej mi jasno i stanowczo o Bogu i o prawdzie - o tym Bogu i o tej prawdzie, które od dawna tak w sercu czułam, nie znając ich - nie spotkawszy u ludzi nigdzie. I każde słowo trafiało do serca, niewymownie i tysiącznymi echami w nim się odbijało i weszłam w raj szczęścia nieznany mi dotąd, a cały dzień był jakby jednym strumieniem modlitwy. Klasztor - życie zakonne nie przyszło mi na myśl - byłam z Bogiem i tak szczęśliwa z tego - tak Nim zajęta, że jakby czasu nie miałam spojrzeć na ziemię - na życie na niej"[5]. W tym też czasie o. Kajsiewicz nakazał Marcelinie spisywać notatki o łaskach, które zaczęły się jej silnie i stanowczo objawiać. Nakazał także spowiedź z całego życia oraz wstępnie napomknął o ślubie czystości. Ona choć nie rozumiała ważności takiego ślubu, jednak wówczas, jak sama powiedziała: „z Bogiem stu ślubami byłabym się związała - czując wtedy tę w sobie siłę, która nie zna przeszkody - przed którą wszystko ustąpić musi"[6]. Ten ślub czystości wraz ze ślubem posłuszeństwa złożyła kilkanaście dni później, o czym powiemy niebawem. Ale jeszcze podczas trwania tych rekolekcji, Marcelina Darowska poszła na wieczorne nabożeństwo do jednego z rzymskich kościołów, a tam czekał na nią „Bóg z osobliwą łaską. Bo oto, gdy wśród wezbrania serca zatonęła w modlitwie, »Ukryty jako Bóg i człowiek, w postaci pokarmu, Pan nagle stanął w niej: Jasny, światły, wielki, potężny i miłosny, dobry a piękny wszemi pięknościami... i rzekł: Jam jest « i dusza jej w tej chwili przepadła dla siebie, przepadła dla stworzeń, a Jemu się narodziła, chociaż się czuła małą, ubogą i bardzo lichą..."[7]. Również podczas tych pierwszych w jej życiu rekolekcji, które o. Kajsiewicz zakończył śliczną nauką, a Marcelina wylała morze łez, wtedy także poczuła się „jakby odrodzona, na nowo stworzona"[8]. Kilka dni później, będąc sama w pokoju przeniknęła ją na wskroś przepełniona Bogiem atmosfera, a zdarzenie to tak opisała: „- a oto w jednej chwili odsłonione mi zostało, że tu, w tym domu, pierwszy ma być zawiązek Zgromadzenia zakonnego, dzieła Bożego, na które Pan miał wielkie i najmiłościwsze cele, że ku niemu poruszył już Ojca [Kajsiewicza] i Józię [Karską], i że mnie do niego woła, a zadaniem jego będzie: wychowanie dziatek. I powiedział mi: »Pójdź za mną, ja cię poprowadzę«. Wtedy uprzytomniły mi się wewnętrznie dwa one małe zewnętrzne przejścia z dzieciątkami, które już wyżej opisałam i znaczenie ich wytłumaczyło: z woli i natchnienia Bożego, one ręce do mnie wyciągały - one mnie wzywały. Ach! któż wypowie, co się we mnie wtedy działo - w duchu leciałam na ich wezwanie - na wezwanie Pana - nie oglądając się za siebie ani wokoło, nie patrząc przed siebie, cała sercem i gotowością i na wszystko się Bogu ofiarowałam - jakby w jednej chwili, utwierdzona w woli"[9]. Pięć lat wcześniej widzenie o podobnym temacie przeżyła podczas modlitwy w kościele bernardynów ( dzisiaj św. Anny) w Warszawie Józefa Karska, która z kolei w swoich notatkach, tak je opisała: „W modlitwie widzę, że dusze marnieją brakiem znajomości praw Bożych; otwiera mi się pojęcie potrzeby odpowiedniego zgromadzenia kobiet, z całą energią utworzenia go i pewnością, że to nastąpi"[10]. Marcelina Darowska, po tym swoim widzeniu poczuła się tak, jakby podsłuchała czyjąś tajemnicę i dlatego postanowiła się z tego wyspowiadać u o. Hieronima Kajsiewicza. On potwierdził jej, że wszystko co widziała jest prawdą, że Pan Bóg objawił Swoją wolę, aby powstało takie Zgromadzenie, gdzie Józefa Karska ma być założycielką. Powiedział również o. Hieronim, że Józefa otrzymywała wówczas „wielkie łaski, wewnętrzne łaski świętych, [oraz że] wkrótce zapewne będzie w stanie zupełnie nadnaturalnym, nadzwyczajnym"[11]. Ta wypowiedź o. Hieronima bardzo zachwyciła Marcelinę a zwłaszcza wielką wdzięcznością była przepełniona, że ją „taką lichą (...) przypuszczają do świętych"[12]. W oddalonej około 100 km od Rzymu miejscowości Sezze mieszkała w tym czasie dziewczyna o imieniu Catarinella, która znana była z Bożego Ducha proroczego. O. Hieronim, Józefa Karska i Marcelina postanowili się całą trójką wybrać do niej by otrzymać trochę więcej światła co do nowego Zgromadzenia. Ale także, do czego przyznał się dopiero później o. Kajsiewicz, zorientowanie się czy można ufać Marcelinie Darowskiej. Jeśli chodziło o przyszłość Zgromadzenia Catarinella powiedziała kilka ogólników, które nawet nie sprawdziły się po czasie. Ale, co do sprawy Marceliny to bardzo wyraźnie im powiedziała, że tu powinni być jak najbardziej spokojni, bo jak mężczyzna potrafi ona dotrzymywać słowa i żadne śluby dla niej nie są straszne. Na Marcelinie największe wrażenie zrobiło to, co z resztą sama opisała, „że w pierwszej chwili zobaczenia mnie położyła mi rękę na ramieniu i rzekła z uśmiechem: »oto ta ma powołanie! - a dalej dodała - nie lękaj się: ty się dobrze spowiadasz«. Od paru dni miałam jakieś zaniepokojenie sumienia, że spowiedzi moje nie są dosyć ścisłe - a i Ojcu nie miałam jeszcze czasu o tym powiedzieć. Pobożna dziewczyna więc rzeczywiście we wnętrzu moim czytała"[13]. I właśnie w tej miejscowości, w dniu 12 maja 1854 roku, podczas Ofiary Mszy Świętej „ w chwili przyjmowania Komunii świętej złożyła Marcelina prywatny ślub czystości, a także posłuszeństwa kierownikowi swemu duchowemu, o. Kajsiewiczowi"[14]. Od tego czasu Marcelina zwiększyła swój wysiłek w pracy nad sobą, a zwłaszcza nad wykorzenieniem wszelkiego zła, jakie u siebie dostrzegała. Uważała, że ma dwie wielkie wady, które chciała stanowczo zwalczyć. Pierwszą była jej miłość własna, która po pańsku przez wiele lat rozwielmożniła się w duszy jej, a drugą było coś, co uważała za zdecydowanie bardziej obrzydliwe, a co świadczyło o jej dużej wrażliwości. Sama tak to w swoich notatkach ujęła: „[było to] prawie kłamstwo - nie trzymanie ściśle prawdy w rzeczach bez żadnej niby wagi - nałóg okropny świata, przyjęty dla dogodności własnej: aby być grzeczną i miłą dla drugich, aby oszczędzić siebie i uniknąć nieprzyjemności, aby podnieść co nam miłe i drogie, cel zamierzony niewinny osiągnąć itd. Zdaje mi się, że w rzeczach ważniejszych, łaska Boża nie dopuściła mi nigdy nieprawdą się kalać - owszem: zawsze nienawidziłam fałszu, nieprawości - kochałam prawdę i zacność; tamtego zaś mniejszego niby, złego - złem, grzechem, kłamstwem nie uważałam - wydawało mi się to niczym, formą, ułatwiającą codzienne stosunki z ludźmi. Gdy zrozumiałam obrzydliwość tego drobnego robactwa, wzięłam się co siły z łaską Bożą, do pracy nad wytrąceniem jego. I szło mi dosyć trudno: kiedy mi się wydawało, że już na dobre wytrącone, niespostrzeżenie w pierwszej chwili dopuszczałam się upadku. Po jednym takim - serce mnie zabolało bardzo: tak ciężko nie odpowiadać Bogu! do nieczystego serca Go co dzień przyjmować! Co tu robić? Jak złemu zaradzić, jak siebie ukarać za Niego, za Pana nie dość uczczonego? Coś mi mignęło w myśli i natychmiast wykonałam. Rozpaliłam drut gruby i czerwonym od ognia napisałam sobie na piersi: nie grzesz! W jednej chwili wszystko się zlało pęcherzem, potem rozraniło, a potem wyryło na zawsze białymi literami, ale Pan się ulitował i zły nałóg mnie opuścił. Potem raz spojrzawszy przykro mi się zrobiło: ach! pomyślałam, więc już na zawsze, nawet i po śmierci, piętno grzechu na mnie zostanie! Na spowiedzi wyznałam upadek, wspomniałam o karze - Ojciec zapytał - powiedziałam wszystko. »Ja ci powiadam, rzekł Ojciec przejmującym uroczystością głosem - Duch Święty piętno swoje na tobie położy!«. Te słowa niewymownym echem odbiły się w duszy i nigdy w pamięci nie zatarły - jakkolwiek tyle już lat odtąd minęło"[15]. Wtedy też jej postępy w modlitwie, zwłaszcza w modlitwie wewnętrznej, zaczęły być i dla innych widoczne. Wcześniej odczuwała stan pewnej błogości oraz spokoju i słodyczy i choć czuła bliskość Boga to jednak, dopiero w tych dniach poczuła się jakby mocniej Bogiem objęta. „Uczułam jakieś niewymowne [napisała w swoich wspomnieniach] z Bogiem komunikacje. Czułam, żem z Nim w nowy, w dziwny sposób, ale nie śmiałam sobie tego powiedzieć a tym bardziej drugim o tym wspomnieć"[16]. Wtedy to Józefa Karska widząc modlitewne zmiany na twarzy Marceliny poprosiła ją, aby zdała z tych modlitw dokładną relację o. Kajsiewiczowi. Ks. Prof. Marek Chmielewski w swojej pracy doktorskiej tak napisał o tym co się działo z Marceliną Darowską w tym czasie: „ Po raz pierwszy spotkała się z metodyczną medytacją w Rzymie podczas swoich pierwszych w życiu rekolekcji ignacjańskich, po których dotychczasowa praktyka modlitwy myślnej przybrała nową postać. Opis rozmyślania z początku 1856 roku wskazuje na znaczną jakościową zmianę w jej modlitwie (Czytać mogę i rozumiem, pojmuję tylko głową nie sercem. Bóg mi dał poznać różnicę czytania, pracy w tym usposobieniu, a za współdziałaniem łaski. W ostatnim myśl jak strzała przelatuje przestrzeń i prosto sięga prawdy, jak błyskawica szybka i jasna - obejmuje ją w całość w jednym oka mgnieniu; jak cięcie żelaza wraża się w serce.) Gwałtowne dotychczas uczucia towarzyszące modlitwie teraz zostały wyciszone. »Jestem w stanie zimnej rozwagi, bo nie powiem w suchości - pisze Darowska - modlę się nie samą wolą, ale i sercem«. Kilkakrotnie w swojej autobiografii i w listach pisze, że w okresie tuż przed nawróceniem mistycznym i zaraz po nim modliła się dużo i z łatwością, otrzymując podczas modlitwy głębokie zrozumienie prawd wiary i życiowych problemów, dostrzegalne nawet przez najbliższe otoczenie. Z tym wiąże się dar rozpoznawania wewnętrznego stanu osób z nią się stykających, a tym bardziej własnego stanu sumienia, co w zestawieniu z otrzymywanymi pociechami duchowymi budziło w niej subiektywne przeświadczenie o wielkiej grzeszności. Ta świadomość własnych i cudzych niewierności i grzechów była źródłem dotkliwych cierpień duchowych. W tym okresie odczuwała tak silną potrzebę modlitwy, że sam widok krucyfiksu, klęcznika i sama obecność w pobliżu tabernakulum wprowadzały ją w stan uniesienia modlitewnego, którego efektem było pokrzepienie. Poszukiwała zatem samotności i ciszy, aby mogła oddać się tylko modlitwie. Już pod koniec 1854 roku nierzadko pojawiały się stwierdzenia modlitwy ustawicznej przynoszącej doświadczenie zjednoczenia z Panem. Wraz z tym coraz częściej ujawniała Darowska swoją obojętność, a nawet pogardę dla wartości doczesnych, co było jej odpowiedzią na otrzymywane w modlitwie wymaganie Pana całkowitego wyrzeczenia się siebie i oddania się tylko Jemu. »Ja pragnę - pisze - ja potrzebuję móc za św. Pawłem powiedzieć: - Już nie ja żyję, ale Chrystus żyje we mnie» i musi mi to Bóg dać, choć na jedną godzinę przed śmiercią«"[17]. Ponieważ we Włoszech zbliżał się okres gorącego lata, który był bardzo męczący dla coraz bardziej niedomagającej Józefy Karskiej, Marcelina, mimo tego, że planowała swój powrót do Polski, ponownie zaofiarowała swoje zastępstwo przy ciężko chorej Konstancji Łubieńskiej. Jednakże, jak sama napisała: „Świetny był początek, ale nieświetny ciąg dalszy, bo w tym początku niezawodnie nie oparłam się na Bogu w słabości mojej, ale na sobie i na swoich dobrych chęciach, których chwiejności i słabości nie znałam jeszcze. Jakkolwiek każdego dnia na parę godzin przed wieczorem wychodziłam z rozkazu Ojca na przechadzkę, zwiedzając wszystkie uświęcone pamiątkami miejsca w Rzymie (...) rodzaj życia jaki prowadziłam dla nerwowej i nie bardzo silnej z natury - męczący był i rozstrajający, a rozstrój fizyczny oddziaływać zaczął na stronę moralną"[18]. A wtedy była jeszcze osobą zbyt po ludzku myślącą i w dodatku, niezbyt doświadczoną w miłości Bożej. Gdy Pana Boga odczuwała była szczęśliwa i niczego jej nie brakowało, ale gdy się Bóg usuwał „serce szukało wokoło siebie pokarmu"[19]. A to był właśnie ten czas, gdy się Pan Bóg od niej usunął. Wówczas wydawało jej się, że „Ojciec był zimny, krótki, pogardliwy [jak to później zapisała] i potrącający mnie na każdym kroku- Bóg tego widać dla mnie chciał - i Ojciec był najlepszy, ale ja tego oną chwilą nie rozumiałam i nie oceniałam"[20]. Zaczęła się czuć coraz gorzej tak fizycznie jak i psychicznie. Ponownie wracało w niej poczucie oschłości w modlitwie a także narastało poczucie skrzywdzenia. Okazało się, że bardzo „cierpiało jej wyczulone poczucie honoru: »oni zapominają, żem na sługę nie stworzona«; gniotło poczucie lekceważenia - gdyż ani o. Kajsiewicz, ani Józefa nie odsłonili jej w niczym swoich planów założycielskich i nie pouczali o zasadach życia zakonnego, choć przyjęli chętnie jej akces do zgromadzenia; poczuła się obca i wyzyskiwana: »Oni mię złapali, bo im dobrze ze mną..., dałam się podejść i uwikłać, ale się wydostanę! [Kazali śluby złożyć, kiedy ich nie rozumiałam i nie wytłumaczyli mi ich i nie przygotowali mnie wcale do nich; do Ojca Świętego się udam - rozpowiem, poproszę i zerwę te więzy![21]] Przede wszystkim, w imię szczerości i prawdy, postanowiła wyznać swą decyzję o. Kajsiewiczowi i gdy przyszedł odwiedzić Konstancję Łubieńską, oświadczyła bez wstępu: »...myślałam nad tym, jak się wydostać z pajęczyny, którąście mnie osnuli«. »Co, co?...« Nie czekałam drugiego zapytania: bez zatrzymania się wypowiedziałam wszystko, co miałam na sercu, wylałam całą gorycz jego. Ojciec kochany pobladł, ale słowem jednym mi nie przerwał ani też słowa jednego, gdy mówić przestałam, nie powiedział. Po chwili wstał, zrobił nade mną znak krzyża świętego i wyszedł, a ja we łzach tonęłam; ale bądź co bądź lżej mi się nieco zrobiło"[22]. Ojciec Kajsiewicz po tym wybuchu Marceliny Darowskiej codziennie przychodził do niej i po powitaniu Nie będzie pochwalony Jezus Chrystus nie mówiąc więcej żadnego słowa po jakimś kwadransie wychodził. Tak było aż do pewnego dnia, kiedy..., tu oddajmy głos błogosławionej Marcelinie: „klęczałam, aby się modlić: modlitwa przypłynęła, Pan dał się czuć i serce sobą zapełnił. I wołał do siebie, i siebie dawał, a w świetle łaski - ciemności się rozproszyły. Jego sprawcą wszystkiego dla siebie i w sobie zobaczyłam, ludzie byli tylko narzędziami, On jeden winowajcą! A jaki miłosierny, jaki słodki, cudowny! Zgrzeszyłam... (...) [zapomniałam] Zbawiciela mego, ja ciemna, nędzna, nikczemna. Rozumie się, że z łaską Jego w miarę winy był żal, upokorzenie, pragnienie naprawienia złego, wynagrodzenia Panu..."[23]. Bardzo skruszona przepraszała wtedy o. Kajsiewicza, jedynego świadka tego jej wybuchu. Warto wiedzieć, że O. Kajsiewicz w jednym ze swoich późniejszych listów do Marceliny Darowskiej, jakby usprawiedliwiając się ze swej oschłości w stosunku do niej, tak napisał: „Tyś młoda i wszystkie uczucia w Tobie żywe (...) Ja, co mam lat czterdzieści przeszło, a od dwudziestu już pracuję - choć bardzo licho - aby dojść do posiadania siebie, nieraz miałem obawę, by Ci nie pokazać, ileś mi miła..."[24] Niedługo po tych uległych przeprosinach, pojechała razem z o. Kajsiewiczem do Albano, gdzie nabierała sił Józefa Karska. Tam próbowała się dowiedzieć czegoś więcej o przyszłym Zgromadzeniu, gdyż do niego zamierzała dołączyć również swoją córkę Karolinę. Niestety nie otrzymała na jej zapytanie żadnej konkretnej odpowiedzi, ale przyjęła to jako wolę Bożą. Wtedy też, po raz pierwszy, dał jej Pan Bóg światło wewnętrzne dotyczące duszy drugiego człowieka. Dotyczyło to o. Hieronima, któremu tę łaskę z prostotą wyznała na spowiedzi. Ojciec, po pewnym czasie listownie potwierdził jej prawdziwość tego widzenia. Po powrocie z Albano Marcelina Darowska zaczęła przygotowywać się do opuszczenia Rzymu i powrotu do kraju. Ojciec Kajsiewicz przed wyjazdem pobłogosławił ją i uroczyście zapewnił, jakby proroczo, że wytrwa w tej swojej drodze. To błogosławieństwo, jak sama zauważyła, wlało dużą siłę w jej duszę. Podczas podróży, jedną z przerw zaplanowała w Krakowie. Tam, po dniu spędzonym w bardzo światowym towarzystwie, które ją mocno zmęczyło, Pana nie czując - późno poszła spać. A tak w swoich wspomnieniach opisała przebudzenie po tej nocy i swoje późniejsze myśli: z rana uczułam się otoczoną Aniołami, którzy mi jakby o łasce Jego świadczyli i niewymowną błogością zapełnili duszę. Martwą jeszcze nie byłam na bogactwa natury i sztuki, które po drodze oczy moje napotykały, ale Pan już zapanował w sercu i nic od Niego oderwać nie było w stanie. Łaska nieodstępnie towarzyszyła i karmiła, dawała pogardę dla tego co naturalnie miłe i ponętne było, pragnienie wszystkiego, co umartwiało, łamało i zabijało. Natura widząc mnie wyswobodzoną i niezależną zewnętrznie - upominała się o swoje prawa, o to, co mi zrządzeniem Opatrzności właściwym było, a dusza zakosztowawszy dóbr czystszych i wyższych - ich tylko pragnęła, ich odtąd szukać chciała, potrącając wszystko co marne, doczesne"[25]. Ale, gdy tylko błogosławiona Marcelina zaczęła być coraz bliżej swego domu i gdy wreszcie stanęła na granicy, to jak sama opisuje: „Widok dworni mojej, która z powozami i cugami, w świeżej i ładnej liberii, tam już na mnie czekała - przyjemny był naturze mojej - uczułam się znowu panią - jakby na swoim miejscu i to naturze odpowiedziało. Powitania jakie mnie w domu przyjęły i jeszcze przez cały dzień następny się przeciągały - także miłe były sercu jeszcze nieoczyszczonemu z ludzkości..."[26]. I wróciły wszystkie miłe wspomnienia oraz zaczęły się rodzić bardzo mocne pokusy. Tu była wolna, od nikogo niezależna, kochana przez swoich pracowników. Wtedy zaczęła snuć plany na przyszłość i tak je opisała we wrześniu 1854 roku w liście do Józefy Karskiej: „Ja nędzę ze śladem ze wsi wygonię, lud mój otoczę opieką, staraniem i przywiążę do siebie; ja dam dobry przykład, zachęcę, nauczę i szczęśliwa być muszę, bo się szczęśliwymi otoczę. Mapka pochodzi z książki: Ewa Jabłońska-Deptuła, Marcelina Darowska Niepokalanka 1827-1911, Lublin 1996. Majątek piękny: i na życie wygodne, eleganckie, położeniu stosowne i na pomoc drugim, przy rozsądku i takcie, wystarczy! I delektowałam się wygodami, przyjemnościami życia. O! dobrze mi mówił ksiądz na jednej w drodze spowiedzi (myślałam), że nie ma powołania użyteczniejszego nad powołanie matki, obywatelki, gospodyni, w całej obszerności obowiązki swe pojmującej, i takich nam kobiet potrzeba! , Te i tym podobne myśli cały dzień mię zajmowały. Pozornie wszystko niby dobrze było: przy łóżku postawiłam śliczny mój, o aksamitach, palisandrowy klęcznik, nad nim obraz Bogarodzicy i Krucyfiks zawiesiłam; o najuboższych we wsi rodzinach się wywiedziałam; powitania uprzejmie, hojnie przyjmowałam; próśb łaskawie - sprawiedliwość wymierzając - słuchałam. Ale w tym wszystkim jedno było »ja« i nic prócz »ja« (jaki to wstyd wyznawać!). Pomodliłam się króciutko i zmożona całodziennym zajęciem na sen nie czekałam. Nad rankiem: tęsknota, potrzeba modlitwy z łóżka mię spędziły. Uklękłam, a widok ukrzyżowanego Chrystusa takim mię żalem i wstydem przeniknął, tak gorzką był wymówką, żem siebie znieść nie mogła. Bóg mię ciężko upokorzył, przypomniał, czym jestem, lecz nie odepchnął; przeciwnie: szczerą i gorącą pokrzepił modlitwą i przyrzekł więcej, niż ten świat dać może..."[27]. Marcelina spędziła kilka tygodni w swoim majątku w Żerdziu, gdzie miała dużo pracy. Niewielki dworek, zaplanowany wspólnie z mężem, był jeszcze nie wykończony. Mieszkając więc w dawnym domku ekonoma, musiała kontrolować prace budowlane, sprawdzać rachunki i rejestry oraz pomagać w problemach swoich pracowników. Gdy po tym czasie wyjechała do rodziców, mieszkających w Szulakach, okazało się, że tam akurat trwał okres różnych uroczystości i balów. A to imieniny Mamy a to wesele z okazji ślubu jej siostry Izydory z Ignacym Zakrzewskim. A Marcelina, jak sama przyznała się listownie o. Kajsiewiczowi lubiła atmosferę balu i taniec, mimo swojego zamiłowania do samotności dawała się „zawsze dotychczas unieść werwie radości i upojeniu muzyką"[28]. Ale tym razem, nie ulegała tym pokusom i „odmawiała stanowczo udziału w tańcach; a to drobne umartwienie widocznie podobało się Chrystusowi, który w odpowiedzi zalewał ją wewnętrznym szczęściem i modlitwą"[29]. Ponieważ matka Marceliny , przez dłuższy czas czuła się niezbyt zdrowa, więc pobyt w Szulakach przedłużał się. Z kolei ojciec bardzo nalegał na to, by wydać swoją ukochaną, wówczas już dwudziestosiedmioletnią córkę, powtórnie za mąż. Sam nawet znajdował dla niej odpowiednich kandydatów. Stąd, po siedmiotygodniowym pobycie, zabierając ze sobą swoją trzyletnią Karolcię, Marcelina z ulgą wracała do siebie. Tu budowa dworku była już ukończona więc razem z córeczką mogła wieść bardziej spokojne i uregulowane życie. Niepomiernie ucieszył Marcelinę dogmat o Niepokalanym Poczęciu Najświętszej Maryi Panny ogłoszony przez Piusa IX 8 grudnia 1854 roku, o czym z radością napisała w liście do Józefy Karskiej: „„Wiedziona wewnętrznem poczuciem, w wilję [wigilię] (t. j. 7) posłałam na Mszę św., nie obliczając się nawet z czasem, a w dniu, w którym Wy tam opływaliście w pociechy i ja się cieszyłam, modlitwą i duszą z Wami połączona, przyjmując Przenajświętszy Sakrament i cześć Nim oddając Niepokalanej Matce Zbawiciela. O! radujmy się, Józiu moja, radujmy i błogosławmy Dziewicy, która czystością Swoją nędzę naszą pokryła, a ściągnąwszy na ziemię Przedwieczne Słowo, dziś nam kosztować Go daje. Radujmy się i błogosławmy najlepszej Opiekunce naszej, bo za Jej przyczyną zapora raju zniesiona, a rozkosze Jego dziś się już na nas zlewają"[30]. Ludzie z otoczenia Marceliny Darowskiej coraz częściej szukali u niej porad duchowych. Tak było, między innymi z jej bratową, Rozalią Darowską, która po śmierci męża, Karola szukała pomocy w odnalezieniu sensu życia i prosiła ją o kierownictwo w rekolekcjach. Marcelina jednak, nie uważała się jeszcze gotowa do takiej posługi i dopiero przyzwolenie o. Kajsiewicza oraz słowa zachęty Józefy Karskiej, doprowadziły do tego, że rozpoczęła pracę rekolekcyjną. Skazana była na pracę zupełnie samodzielną, gdyż nie znalazła właściwie żadnej pomocy ze strony duchowieństwa. Można powiedzieć, że nawet przeciwnie, gdyż jej częste przystępowanie do Komunii Świętej miało według miejscowego proboszcza gorszyć ludzi i być przesadną dewocją. Jedynym wyjątkiem, był starszy wiekiem ks. Markiewicz z Kamieńca, „który utwierdzał ją w jej powołaniu zakonnym oraz w działalności apostolskiej"[31]. Ponieważ najbliższa rodzina wiedziała o pragnieniu Marceliny wstąpienia do zakonu, więc, chcąc temu zapobiec nie oszczędzała jej przykrości, o których tylko sama Marcelina wiedziała jak bardzo ją raniły. „Rodzeństwo i bliscy wymawiali jej, że wyrodną stanie się córką, bo nie zamknie oczu rodzicom, że wynarodowi dziecko, wywożąc je za granicę, wychowując poza krajem, trafiano w struny najtkliwsze i ból nią nieraz szarpał i serce krwawił"[32]. Do tego dochodziły jeszcze spory z panami braćmi, którzy już pozakładali własne rodziny i dużo trudniej dokonywało się z nimi wszelkich formalności związanych z niedokończonym podziałem rodzinnego majątku Darowskich. Ale mimo tego, przez całe trzy lata spędzone po części w Żerdziu a po części w Szulakach, potrafiła to wszystko wytrzymać. Bibliografia: - Matka Marja Marcelina od Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Panny Marji (Marcelina Darowska) 1827-1911 Krótki Zarys jej życia wychowankom jej poświęcony, Jazłowiec 1929. - Polscy święci, tom 8, red. Joachim Roman Bar OFConv., Warszawa 1987. - S. Maria Alma Sołtan, Matka Życie i działalność Matki Marceliny Darowskiej 1827 - 1911, Szymanów 1982. - Ks. Marek Chmielewski, Doświadczenie mistyczne Marceliny Darowskiej, Niepokalanów 1992. - Ewa Jabłońska-Deptuła, Marcelina Darowska Niepokalanka 1827-1911, Lublin 1996. - Rozpamiętuję dni, które minęły i lata poprzednie wspominam; z pism Bł. Matki Marceliny Darowskiej / oprac. S. M. Janina od Wniebowzięcia NMP Jadwiga Martynuska, Szymanów 2008. https://www.niepokalanki.pl/index.php/zgromadzenie/blogoslawiona-matka-marcelina https://pl.wikipedia.org/wiki/Aleksander_Je%C5%82owicki https://www.resurrectionist.eu/pl/nasza-duchowoc/czytelnia/ks.-hieronim-kajsiewicz-cr/ https://www.niepokalank [1] Rozpamiętuję dni... oprac. S. M. Janina od Wniebowzięcia NMP Jadwiga Martynuska, s. 45-46. [2] Tamże, s. 49. [3] Tamże, s. 50. [4] Tamże. [5] Tamże, s. 50-51. [6] Tamże, s.52. [7] Matka Marja Marcelina..., s. 27. [8] Rozpamiętuję dni... oprac. S. M. Janina od Wniebowzięcia NMP Jadwiga Martynuska, s. 52. [9] Tamże, s. 52-53. [10] Polscy święci, tom 8, red. Joachim Roman Bar OFConv., Warszawa 1987, s. 200. [11] Rozpamiętuję dni... oprac. S. M. Janina od Wniebowzięcia NMP Jadwiga Martynuska, s. 53. [12] Tamże. [13] Tamże, s. 54. [14] S. Maria Alma Sołtan, Matka Życie i działalność..., s. 52. [15] Rozpamiętuję dni... oprac. S. M. Janina od Wniebowzięcia NMP Jadwiga Martynuska, s. 55-56. [16] Tamże, s. 56. [17] Ks. Marek Chmielewski, Doświadczenie mistyczne Marceliny Darowskiej, Niepokalanów 1992, s. 34-35. [18] Rozpamiętuję dni... oprac. S. M. Janina od Wniebowzięcia NMP Jadwiga Martynuska, s. 57. [19] Tamże, s.58. [20] Tamże. [21] Tamże, s. 59. [22] S. Maria Alma Sołtan, Matka Życie i działalność..., s. 53. [23] Tamże. [24] Tamże, s. 55. [25] Rozpamiętuję dni... oprac. S. M. Janina od Wniebowzięcia NMP Jadwiga Martynuska, s. 62. [26] Tamże. [27] S. Maria Alma Sołtan, Matka Życie i działalność..., s. 56. [28] Tamże, s. 57. [29] Tamże. [30] Matka Marja Marcelina..., s. 40. [31] S. Maria Alma Sołtan, Matka Życie i działalność..., s. 59. [32] Matka Marja Marcelina..., s. 42. Powrót |