Święty Zygmunt Szczęsny Feliński Część III https://polona.pl/item/ks-zygmunt-szczesny-felinski-arcybiskup-warszawski,ODIzMTUz/0/#info:metadata Tej nocy ponownie towarzyszyć nam będzie w naszej pielgrzymce Święty Arcybiskup Zygmunt Szczęsny Feliński, którego w Litanii Pielgrzymstwa Narodu Polskiego wzywamy jako patrona wierności Kościołowi. Zazwyczaj rząd carski nie spieszył się z nominacją na opróżnione przez hierarchów katolickich stanowiska. Czasami wakans po śmierci jakiegoś biskupa trwał przez kilka a nawet kilkanaście lat. Tym razem było inaczej, gdyż Warszawa i całe Królestwo rewolucyjnie wrzało, stąd olbrzymi pośpiech Rosji by jak najszybciej obsadzić to ważne dla katolików stanowisko. Kandydaturę księdza Felińskiego zaproponował carowi margrabia Aleksander Wielopolski, który w tym czasie pełnił funkcję głównego dyrektora Komisji Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego a później został naczelnikiem rządu cywilnego Królestwa Polskiego. Ksiądz Feliński, który w Petersburgu miał opinię świątobliwego i bardzo skromnego kapłana, podobnie postrzegany był również w Rzymie. A to dzięki, swojemu bratu księdzu Julianowi, ojcom Piotrowi Semenence i Hieronimowi Kajsiewiczowi, zmartwychwstańcom przebywającym w Rzymie oraz będącego tam częstym gościem, księdzu Konstantemu Łubieńskiemu. Tak więc propozycja cara została w Watykanie przyjęta z wielką radością a całą procedurę związaną z nominacją dokonano wyjątkowo szybko, bo zaledwie w ciągu 10 dni od zgłoszenia (...) kandydatury [księdza Felińskiego] przez poselstwo rosyjskie. Ten pośpiech spowodowany był obawą Watykanu, aby Rosja nie cofnęła kandydatury[1]. Jeszcze przed konsekracją car Aleksander II zaprosił księdza Felińskiego na audiencję do siebie. Podczas rozmowy w cztery oczy, car wykazał się bardzo dobrą znajomością aktualnej sytuacji panującej w Królestwie, chociaż znał ją tylko z relacji innych osób. Arcybiskup z szacunkiem wysłuchał oczekiwań cara, który powiedział tak: Powierzając w twe ręce (...) najwyższy duchowny zarząd w Królestwie, ufam, że zechcesz współpracować ze mną w duchu pojednania i zbliżenia obu narodów na podstawie zaspokojenia wszystkich słusznych i możebnych żądań Polaków[2]. Następnie Aleksander II powiedział, że najważniejszym, tak dla władzy świeckiej jak i duchownej, jest uspokojenie umysłów i odbudowanie wzajemnego zaufania. Wtedy też, zaproponował Felińskiemu, aby wziął sobie za współpracowników księży, których on sam dla niego wytypował. Arcybiskup jednak bardzo grzecznie, ale i stanowczo odmówił i nie zgodził się na tych księży, do których nie miał najmniejszego zaufania. Poprosił on cara o to, by mógł odstawić na bok narzędzia zużyte w minionym systemie, co tyle smutnych pozostawił w kraju wspomnień, a powołać do współdziałania ludzi, nowych wprawdzie dla rządu, ale dobrze znanych narodowi, co najlepiej przekonają Polaków, iż religia i narodowość znalazły (...) [u rosyjskiego cesarza] potężnego opiekuna, co im swobodny rozwój chce i potrafi zapewnić[3]. I co najważniejsze, to to, że udało mu się przekonać cara do odstąpienia od własnej propozycji. Ponieważ w Warszawie tym czasie dochodziło do wielu niepokoi i demonstracji patriotycznych, car Aleksander II, zapytał jeszcze Felińskiego, jakich to środków zechce on użyć, aby powstrzymać tych szaleńców, co kraj w odmęt rewolucji pchają? [I taką od niego usłyszał odpowiedź:] - Nie mam innej broni nad broń duchowną - (...) - Powaga Kościoła i głos przekonania - oto jedyne argumenty, jakich użyć mogę. Uręczam W[aszą] C[esarską] M[ość], że nie tylko jako kapłan, lecz i jako miłujący swój kraj patriota uważam dziś rewolucję za prawdziwą klęskę dla narodu, i przeto wszelkich dołożę starań, by nie dopuścić do podobnego nieszczęścia. Jeśliby jednak Naród nie uwzględnił mych przedstawień i ściągnął na siebie groźne następstwa represji, ja przede wszystkim spełnię obowiązki Pasterza i podzielę niedolę ludu mego, chociażby sam stał się swych nieszczęść sprawcą. (...) Pragnę z całego serca dopomagać do pokojowego rozwoju i szczęścia mego narodu, ale żadnej innej polityki popierać nie przyrzekam. Ufam jednak, że przy pomocy Bożej inna polityka nie będzie W[aszej] C[esarskiej] M[ości] potrzebna[4]. Sakrę biskupią, trzydziestodziewięcioletni ksiądz Feliński, przyjął z rąk arcybiskupa Wacława Żylińskiego w kościele świętego Jana Jerozolimskiego w Petersburgu. Uroczystość odbyła się 26 stycznia 1862 roku i zaraz po niej arcybiskup Feliński wyjechał z Petersburga, który żegnał go z wielkim żalem. Do Warszawy, pojechał okrężną drogą z tego powodu, iż spadły ogromne śniegi pomiędzy Wilnem i Warszawą[5]. Po drodze zatrzymał się w Częstochowie, gdzie modlił się przed cudownym obrazem Matki Bożej Jasnogórskiej, prosząc ją o opiekę nad sobą i całą powierzoną mu archidiecezją. Ta nominacja na arcypasterza warszawskiego nastąpiła trzy miesiące po śmierci dotychczasowego metropolity warszawskiego, księdza arcybiskupa Antoniego Melchiora Fijałkowskiego. Napięcie i rozgorączkowanie w Królestwie Polskim brało się stąd, że, wciąż żywe, pozostawały w pamięci mieszkańców słowa, wypowiedziane do nich w maju 1856 roku przez cara Aleksandra II, podczas jego wizyty w Warszawie. A powiedział wtedy młody władca, w czasie „odwilży" po przegranej wojnie krymskiej, kiedy witano go w Warszawie z wielkimi nadziejami, słowa, które stały się iskrą zapalającą lont bomby rewolucyjnej. Posłuchajmy tych słów: Żądam, aby porządek ustalony przez mego ojca w niczym naruszony nie był. A więc panowie, żadnych marzeń, potrafię bowiem poskromić wszelkie marzenia[6] [cesarz mówił po francusku i to panowie, żadnych marzeń, które do dzisiaj jeszcze funkcjonuje w świadomości wielu Polaków, brzmiało tak, Pas de rêveries! (fr. czyt. Pa de rewri)]. Od tamtego czasu, jak pisał w swoich Pamiętnikach Feliński: „rozwarła się przepaść między monarchą i narodem, którą dzień każdy rozszerzał, postawienie zaś nad nią mostu, co by zbliżenie ułatwiło, stawało się coraz trudniejsze, z [tego] powodu, że tajemne roboty spiskowe coraz więcej grunt podkopywały. Prawa narodów do niepodległego bytu są tak święte i niewątpliwe, a wrodzona miłość ojczyzny tak głęboko wyryła je na sercu każdego prawego obywatela, iż żadne sofistyczne [a więc posługujące się fałszywą argumentacją] rozumowania nie są w stanie wygluzować[Staropol. zgładzić, wytępić, wyniszczyć, wymazać] ich w masie narodu. Skażone lub obałamucone jednostki mogą wprawdzie zrzec się tych praw dobrowolnie, łudząc zaborców, że to czynią w imieniu całego narodu, głosy takie, wszakże nie odbiją się nigdy żywym echem w sercu ludu; brzmieć owszem będą zawsze jak fałszywa i wstrętna nuta, ci zaś, co ją głoszą pozostaną zawsze w sumieniu narodu podłymi tylko zdrajcami. Wszyscy prawi Polacy nie tylko chcą być wolni i niezależni we własnym kraju, ale wszyscy są przekonani, że mają do tego niezaprzeczone prawo i nie wątpią, że pierwej czy później u celu swych pragnień staną i będą znowu samoistnym narodem. Kto nie żąda niepodległości lub o możebności odzyskania jej zwątpił, ten nie jest polskim patriotą, tego ta umęczona i bolejąca, ale pełna życia matka nie zna już za swego syna[7]". Młody car, pomimo takich niefortunnych i obrażających Polaków słów, w późniejszym czasie zgodził się na dość sporo ustępstw dla naszego narodu. Już we wrześniu 1856 roku ogłosił amnestię dla zesłańców politycznych a w następnych latach pozwolił na, między innymi, „autonomię administracyjną z polskim językiem w szkołach, sądownictwie i cywilnym zarządzie[8]", zezwolił również na wydanie w 1860 roku polskiego znaczka pocztowego, na którym widniał herb Królestwa Polskiego i który służył do opłacania listów wewnątrz naszego Kraju oraz tych, które wysyłane były do Rosji. Gdyby w tamtym czasie car, zamiast mówić o pozbawieniu marzeń Polaków, zapowiedział te wprowadzone kilka lat później ustępstwa, to, jak uważał Szczęsny Feliński, „wszystkich by zadowolił i ani myślano by o rewolucji[9]". A tak, naród nasz ulegał coraz bardziej nasilającej się propagandzie rewolucyjnej. W tym czasie przyjazna Polsce Francja coraz bardziej zbliżała się do zwarcia sojuszu z Rosją a jednym z efektów zawarcia tego sojuszu byłoby zaprzestanie uciskania narodu polskiego przez rosyjski carat. To myślenie, którego dość aktywnym propagatorem był margrabia Aleksander Wielopolski, cieszyło się akceptacją wielu osób z otoczenia cara. Nic zatem dziwnego, że gdy w stosunkach polsko-rosyjskich nastąpił okres ustępstw dla Kongresówki, sfery polityczne Wiednia i Berlina patrzyły na to okiem podwójnie niechętnym i podejrzliwym. (...) Dyplomacja [tych mocarstw] widziała w sukcesach Wielopolskiego śmiertelne niebezpieczeństwo dla (...) [swojej polityki]; podziemne odgłosy gotującego się nad Wisłą wybuchu budziły w niej nadzieję, że w pożarze ogólnej katastrofy spłoną nie tylko świeżo wzniesione rusztowania polskiej odnowy, ale rozlutuje się drut wiążący Petersburg z Paryżem[10]". Bismarck starał się w Rosji zwalczać wszelkie przejawy sympatii do Polaków. Równocześnie w Polsce, przede wszystkim w Warszawie, zostały uruchomione różne siły i wszelkiej maści agenci, by podtrzymywać rewolucyjne nastroje. Kilka lat wcześniej, kiedy w wojnie krymskiej, Rosja walczyła z Turcją oraz z jej koalicjantami, czyli Francją i Anglią , to wtedy nasza emigracja robiła wszystko, co możliwe, by nie dopuścić do jakichkolwiek zamieszek w Królestwie. A był to na pewno zdecydowanie lepszy moment by osłabioną wojną a w końcu i porażką, Rosję zmusić do wielu ustępstw, a kto wie może i do uznania nawet niepodległości? Niestety, nie wykorzystano tamtego czasu, a teraz, kiedy akurat Polska, dzięki dosyć ciekawej i konsekwentnej polityce właśnie margrabiego Wielopolskiego, zaczynała zyskiwać u Rosjan coraz więcej przywilejów, to ta sama emigracja, w tak zupełnie niewłaściwej chwili, namawiała do powstania. Niestety, wiele wskazuje na to, że francuska emigracja, tak powołująca się na swój wielki patriotyzm, a która praktycznie cała była powiązana z masonerią, wykonywała bardzo dokładnie polecenia ludzi, dla których interes Polski nie miał najmniejszego znaczenia a nawet był interesem wrogim. Przebywający w tym czasie na emigracji i ciągle jeszcze popularny wśród młodzieży polskiej mason, Ludwik Mierosławski dawał wskazówki swoim „wyznawcom" jak mają postępować. Choć sam był ateistą , wiedział jednak ,iż lud religijną (...) ideą pociągnąć się daje, podał plan kościelnych demonstracji, na których jego adepci patriotyczne pieśni śpiewać mieli. Wkrótce po wszystkich świątyniach zabrzmiały: Boże coś Polskę i z Dymem pożarów..., a nabożeństwa żałobne po głośnych patriotach i pamiątkowe obchody z procesjami weszły na porządek dzienny. Nie tylko lud, lecz i duchowieństwo wciągnięto łatwo do tych manifestacji, które, mając pierwiastkowo tylko religijno-patriotyczny charakter, niczyjego sumienia nie trwożyły. Organizatorowie, wszakże zagraniczni na tym nie poprzestawali, lecz przygotowując w kraju palny materiał, przysposabiali jednocześnie na obcej ziemi narzędzia eksplozji, co go do wybuchu doprowadzić miały[11]. Mierosławski założył we Włoszech szkołę wojenną dla Polaków z której wyszło około 200 późniejszych dowódców niższego szczebla, którzy wzięli udział w powstaniu. Po latach, w roku 1888, mieszkając już i pracując w Dźwiniaczce, napisał Arcybiskup Szczęsny Feliński broszurę, w której oceniał tych, którzy udając patriotów, okazali się zwykłymi sprzedajnymi zdrajcami lub sługami antykościoła. Zacytujmy parę zdań z tej pozycji: „Lekceważąc (...) duchową stronę kwestii, postanowili oni szukać jedynie umocnienia w związku z rewolucją międzynarodową, uznając przy tym wszelkie środki za godziwe, byle do zamierzonego celu prowadziły. Wiarołomstwo, zdrada, skrytobójstwo i inne zbrodnie, przed którymi sumienie nasze narodowe wzdrygało się z oburzeniem dawniej, uzyskały w ostatnim powstaniu prawo obywatelstwa w obozie tych patriotów, co czerpiąc swe natchnienia w masońskich i komunistycznych doktrynach, cnotę chrześcijańską zabobonem lub obłudą nazywali. A jednak toż samo stronnictwo, co religią za przestarzały przesąd poczytywało, nie wahało się użyć jej za narzędzie do poruszenia ludu, który, w prostej a gorącej wierze, tylko za sztandarem krzyża postępować był gotów. Wierząca część narodu, ogromną stanowiąca większość, została wprawdzie przez bezbożną rewolucję oszukana i wyzyskana, ale ta nieobłudna i bezinteresowna jej ofiara oczyściła naród i za wołające o pomstę do nieba rewolucyjne nadużycia choć w części zadośćuczyniła[12]. Można tu jeszcze dodać bardzo ciekawe a zarazem dość wymowne słowa, które zawarł Agaton Giller, jeden z „czerwonych" przywódców powstania, w przedmowie do swojej czterotomowej Historii Powstania Narodu Polskiego, posłuchajmy: »Powstanie 1863 roku jest wypadkiem najbliższym, zaledwie ubiegłej przeszłości, a już gruba mgła niewiadomości i fałszu zaległa nad nim, jako nad dziejami odległej starożytności. (..) W tajemnicy poczęte, tajemniczą ręką kierowane, dotąd przebieg jego w wielu najważniejszych wypadkach jest tajemnicą dla ogromnej większości tych nawet, którzy w nim udział brali[13]«. Intrygująca uwaga, zwłaszcza, gdy wypowiada ją jeden, z być może niewtajemniczonych, organizatorów tegoż powstania. Ale, powróćmy do planów Mierosławskiego, czy też jego mocodawców, które zaczęto wprowadzać wiosną 1860 roku. Otóż, już w czerwcu tegoż roku, podczas pogrzebu generałowej Sowińskiej, ludność warszawska, umiejętnie zachęcana przez dobrze wyszkolonych agitatorów, zdecydowanie zamanifestowała swoją niechęć do rosyjskiego zaborcy. Była to pierwsza z tych właśnie manifestacji, które później zostały przeformowane w manifestacje religijno- patriotyczne. Dla podkreślenia tej religijności, na ich czele, niesiono krzyż jak w tradycyjnych kościelnych procesjach. W listopadzie, w taki sposób uczczono 30 rocznicę powstania, wtedy też Rząd rozpoczął masowe aresztowania wśród uczestników. 25 lutego 1861 roku, w rocznicę bitwy o Olszynkę Grochowską, doszło do kolejnej demonstracji, która zakończyła się interwencją żandarmerii. Dwa dni później, tym razem, dużo liczniejsza manifestacja została ostrzelana przez wojsko rosyjskie. Zginęło wtedy pięciu młodych ludzi, czterech Polaków i jeden Żyd. Ich pogrzeb, który zgromadził około stu tysięcy odbył się w absolutnym spokoju. Straż bezpieczeństwa [ustanowiona przez Delegację Miejską, czyli komitetu specjalnie powołanego dla utrzymania spokoju w mieście. W skład tego komitetu weszli między innymi: Leopold Kronenberg, Józef Ignacy Kraszewski, Tytus Chałubiński, Jakub Natanson.] pilnowała znakomicie porządku. (...) Kondukt prowadził biskup Dekert, sufragan warszawski. (...) Także w ciągu dni następnych spokój w Warszawie utrzymywany był przez straż bezpieczeństwa. Każdego dnia odprawiane były nabożeństwa za pomyślność kraju, śpiewano w kościołach pieśni patriotyczne. Nastąpiło demonstracyjne zbratanie ludności polskiej z żydowską. Żydzi zjawiali się teraz w kościołach, a katolicy brali udział w uroczystościach w synagogach[14]. Aleksander Lesser, Pogrzeb pięciu poległych,1861 https://pl.wikipedia.org/wiki/Pi%C4%99ciu_poleg%C5%82ych#/media/Plik:Burial_of_victims_of_Polish_patriotic_manifestations_in_Warsaw_1861.PNG Po tych dość dziwnych dla katolików, bo zakrawających o synkretyzm religijny wspólnych procesjach i manifestacjach doszło 8 kwietnia do najtragiczniejszej manifestacji, nazwanej „zbrodnią na placu zamkowym" w czasie której ponad tysiąc żołnierzy rosyjskich użyło broni i strzelało do bezbronnych, demonstrujących warszawiaków zabijając grubo ponad stu z nich a kilkuset raniąc. (Warto pamiętać, że w nocy z 7 na 8 kwietnia margrabia Wielopolski przygotował i wręczył ówczesnemu namiestnikowi, księciu Michaiłowi Gorczakowowi ustawę o zbiegowiskach, w której dopuszczone zostało użycie broni przez wojsko do tłumienia demonstracji. Gorczakow tę ustawę podpisał.) Rosyjska piechota atakuje demonstrantów na Placu Zamkowym, 8 kwietnia 1861 roku https://pl.wikipedia.org/wiki/Masakry_w_Warszawie_1861 Po tej zbrodni ogłoszono żałobę narodową, którą nazwano również rewolucję moralną. Polegała ona na manifestowaniu przez Polaków swojego dążenia do niepodległości poprzez wspomniane już śpiewy patriotyczne w kościołach oraz noszenie przez nich narodowych strojów lub ich elementów, na przykład czapki rogatywki, czyli konfederatki. Natomiast kobiety zaczęły nosić czarne kokardy i czarne stroje oraz biżuterię religijną i patriotyczną. Ta rewolucja moralna trwała aż do połowy października, czyli do kolejnego pogrzebu, tym razem ukochanego przez warszawiaków za swój patriotyzm, metropolity warszawskiego, księdza arcybiskupa Fijałkowskiego. Był to arcypasterz, którego nazywano interrexemm (zastępcą króla) w Polsce[15] ale który też pozwolił na to, aby rozpolitykowanie [jego] otoczenia (...) z konsystorza i kapituły wybitnie wzięło górę nad sprawami duszpasterskimi[16]. W kilka dni po tym pogrzebie, 15 października 1861 roku w rocznicę śmierci Tadeusza Kościuszki doszło w Warszawie ponownie do olbrzymiej manifestacji. Kolejny, ówczesny Namiestnik Królestwa Kongresowego, hrabia Karol Lambert, na polecenie Petersburga, ogłosił stan wojenny w całym Królestwie. Wiązało się to oczywiście z zakazem jakichkolwiek manifestacji. Gdy mimo to, ludność Warszawy, licznie jak zawsze, zebrała się w kościołach śpiewając pieśni religijno-patriotyczne, generał-gubernator [Aleksander] Gerstenzweig (czyt. Gerstencwajg), kazał kościoły wojskiem otoczyć, aby aresztować wszystkich wychodzących. Lecz zgromadzeni w kościołach świętego Jana i Bernardynów postanowili nie wychodzić i pozostali w kościołach przez całą noc[17]. Po nocnej naradzie generalicja zdecydowała się na zaatakowanie wiernych wewnątrz kościołów. Naprzód u Bernardynów później w katedrze żołnierze wyłamali kraty, wpadli do wnętrza z bagnetami. Zaczęła się bójka, oblężeni bronili się metalowymi lichtarzami, stopniowo wyrywano z tłumu po kilka osób, które wyprowadzano na zewnątrz. Kobiety puszczano wolno, za to z górą półtora tysiąca mężczyzn odprowadzono pod konwojem do Cytadeli[18]. Wiele z tych osób zostało mocno poturbowanych a nawet ciężko rannych. Generał - gubernator tak był dumny ze swojego postępowania, że natychmiast udał się do Zamku, aby przedstawić namiestnikowi relację, po której spodziewał się pochwały. Jakże się zdziwił, gdy namiestnik Lambert pokazał mu telegram monarchy, rozkazujący szanować świątynie. Pewny, że decyzję tę wywołało niekorzystne przedstawienie Lamberta, Gerstenzweig zaczął mu czynić wymówki, stąd wywiązała się sprzeczka, zakończona amerykańskim pojedynkiem [losowo wybierano jedną z dwóch kul, czarna oznaczała śmierć], gdy zaś los skazał na ofiarę wykonawcę napadu na kościoły jenerał-gubernator wrócił do swego mieszkania i trzema wystrzałami z rewolweru życie sobie odjął. Przerażonemu i zgryzionemu Lambertowi krew rzuciła się gardłem, a nazajutrz, nie czekając nawet na uwolnienie, wyruszył za granicę, zdawszy tymczasową władzę Suchozanetowi, który powtórnie objął zarząd kraju[19]. Mieszkańcy Warszawy uznali , że była to kara Boża, która dotknęła winnych za te zbrodnicze profanacje dwóch świątyń warszawskich. I do tak niespokojnego miasta przyjechał z Petersburga, w lutym 1862 roku, nowy metropolita warszawski, Arcybiskup Zygmunt Szczęsny Feliński. Po serdecznym pożegnaniu nad Newą, powitanie Pasterza w Warszawie było bardzo chłodne. Grozę sytuacji powiększało wrzenie rewolucyjne w Stolicy, w której władze carskie wprowadziły stan wojenny, godzinę policyjną. Aresztowania, więzienia i wywożenie na Sybir dotykały świeckich i duchownych, najlepszych synów Ojczyzny[20]. Ta niechęć rewolucyjnie nastawionych i mocno prześladowanych warszawiaków do nowego Arcybiskupa spowodowana była tym, że choć był on mianowany przez papieża to jednak kandydaturę jego wysunął, sam Aleksander II, znienawidzony car rosyjski. A dodatkowo, zrobił to za namową nielubianego a po kwietniowych zajściach, nawet pogardzanego przez wielu mieszkańców królestwa, margrabiego Wielopolskiego. Posłuchajmy jak ten trudny czas dla nowego Arcybiskupa opisuje biskup Michał Godlewski: Wiadomość o nominacji Felińskiego jak najgorsze wrażenie wywarła w Królestwie. Bliżej go wprawdzie nie znano, ale już sama okoliczność, że przybywał z północy do Polski, wystarczała w zupełności, aby go bez litości szarpano. Przede wszystkim mocno niezadowolone było z tego wyboru wyższe duchowieństwo, - owe kapitulne matadory: Zwolińscy, Siekluccy, Topolscy etc., aspirujące do mitry i obrażone, że ich pominięto, a powołano na pierwszą stolicę biskupią w kraju jakiegoś »ani z pierza, ani z mięsa« profesorzynę z Petersburga. Uważali go za intruza, za karierowicza i szykowali się z góry dać mu odczuć przy pierwszej sposobności, »że tylko dzięki łasce cara wlazł na metropolię«. Silniej jeszcze zgrzytał przeciwko nowemu pasterzowi niższy kler, a zwłaszcza zakony. Owi »czerwoni«, owiani duchem konspiracji, wołali głośno, że w danych warunkach tylko drugi Fijałkowski mógł zasiąść na stolicy warszawskiej; - wszelki zaś inny był nieodpowiedni, był nieszczęściem dla kraju, - a cóż dopiero ksiądz z Petersburga, gdzie księża jedzą i piją z moskalami i kłaniają się carskim urzędnikom... W tym pięknym koncercie o różnych tonach, duchownym wtórowali świeccy. Wielce ruchliwe mieszczaństwo, drobna szlachta i inteligencja, biorące udział w tajnych organizacjach, trzęsły się na pasterza, którego narzucał im znienawidzony Margrabia [Wielopolski]. Twierdzili, że Feliński jest moskiewskim agentem; że bierze datki od rządu i dla tych datków jest gotów wiele poświęcić; że pójdzie śladem Skarszewskich i Choromańskich i pójdzie dalej jeszcze; że będzie drugim Siemaszką i wyda Kościół i naród carowi. Dzienniki warszawskie, skrępowane cenzurą, milczały o Felińskim, ale gazety galicyjskie, w szczególności poczciwy Czas krakowski, schlebiający wówczas czerwonym i ich ruchowi, pisał wiele o nowej nominacji. W jednym numerze oświadczał z patosem, że »arcybiskup z wyboru rządu, nie z wyboru duchowieństwa będzie sługą Moskwy, nieprzyjacielem Kościoła i wiary katolickiej«. A w innych numerach dawał rady i przestrogi Felińskiemu, dowodząc, że miał tylko jedną drogę przed sobą, - drogę wytkniętą mu przez Fijałkowskiego i Białobrzeskiego. Jeżeli jej nie obierze, to »poda rękę pomocną owemu bezprawiu i gwałtowi, który chce stłumić wszelką siłę moralną, a z duchowieństwa zrobić sługę i narzędzie do gnębienia narodu«. Wszystkie te oszczerstwa, brudy i plugastwa, będące głosem zaślepienia i nienawiści, chciwie roznoszone, jakby wielką falą pomyj płynęły daleko i szeroko: trafiały do starszych i do młodszych, do szkoły, do gawiedzi, na poddasze i na pierwsze piętro i stwarzały w masach coraz gorszy nastrój dla przyszłego arcybiskupa, wybuchający jaskrawo choćby w ulotnych kartkach z napisami, przyklejanych do domów, a uwłaczających osobie i godności nowego pasterza...[21]. Z kolei Arcybiskup tak wspominał ten czas Z postawieniem nogi na ziemi warszawskiej, rozpoczęło się moje trudne, po ludzku mówiąc, niemożebne posłannictwo. Znalazłem się sam jeden, bez przyjaciół osobistych, bez politycznych stronników, bez tej nawet pomocy, jaką daje doświadczenie i rutyna; mając przeciw sobie z jednej strony rząd, co zawzięcie dotąd prześladował to wszystko, co mi jest najdroższym ; jeśli zaś chwilowo chwycił się innego systemu, to na każdym kroku widocznym było, że czyni to na przekór wewnętrznemu usposobieniu; z drugiej zaś strony, stronnictwo ruchu, poczytujące za zbrodnię każde antyrewolucyjne dążenie i głoszące przed narodem, żem rządowym tylko poplecznikiem, przysłanym na sparaliżowanie szlachetnych usiłowań patriotów. Gdybym mógł przynajmniej liczyć na poparcie duchowieństwa, - ale i pod tym względem nie łudziłem się wcale[22]. Feliński uważał, że z wyjątkiem kilku gorliwców wiernych Rzymowi, czyli tak zwanych ultramontanów, cała reszta, a więc zdecydowana większość, była mu nieprzychylna, by nie powiedzieć wroga. Pewnym znakiem danym przez duchowieństwo warszawskie był pusty pałac arcybiskupi na Miodowej, gdzie nikogo nie było, kto przywitałby nowego arcybiskupa. Wtedy jeszcze bardziej poczuł swoje osamotnienie. Chłód dziwny i przejmujący wiał z tych ogromnych, ponurych pustych komnat, które wyglądały, jakby nigdy nie były zamieszkałe[23]. Choć z pewnością dotknięty tak nieprzyjaznym przyjęciem Arcybiskup przystąpił jednak z dużą gorliwością do pracy nad duchowym odrodzeniem swojej Archidiecezji, nie zapominając oczywiście o codziennych swoich obowiązkach. Zaraz następnego dnia po przyjeździe, przybyli do pałacu członkowie kapituły, Akademii Duchownej i inni przedstawiciele duchowieństwa. Arcybiskup Feliński przedstawił im swój plan działania i poprosił o pomoc w jego realizacji. A powiedział tak: Głównym (...) zadaniem moim będzie urządzić wszystkie sprawy duchowne wedle ducha Kościoła, t. j. zgodnie z prawem kanonicznym i rozporządzeniami Stolicy Apostolskiej. Zbliżyć się jak najwięcej do normy ukazanej nam w Rzymie i związać się jak najściślej z ogniskiem jedności katolickiej - oto główna treść mego pasterskiego programu. Stąd pod względem zarządu postaram się usunąć nie tylko wszystkie nadużycia wbrew kanonicznemu prawu przeciwne, lecz i wszelkie praktyki i zwyczaje, niezgodne z duchem kościelnym i na żadnych synodalnych postanowieniach nie oparte, chociażby przez świecką władzę podtrzymywane i mające za sobą długoletnią praktykę. (...)Przełożonym zaś klasztorów oświadczam, iż niezmiernie wysoko cenię i poważam zakony i całym sercem dopomóc im jestem gotów do odnowienia ducha zakonnego i wprowadzenia ścisłości reguły. Pragnę szanować wewnętrzną niezależność Zgromadzeń i gotów jestem wspierać ich legalną władzę w jej chwalebnych usiłowaniach, do zaprowadzenia niezbędnych reform. Lecz od zakonników poza klasztorem i w posługach parafialnych, jurysdykcji mojej podległych, wymagać będę z całą ścisłością tego wszystkiego, co od każdego kapłana wymagać mam prawo i obowiązek. W stosunku wreszcie do sfer zewnętrznych, nie należących do Kościoła nauczającego, starać się będę wywalczyć zgodną z wysokim posłannictwem Kościoła niezależność. Kościół jest nauczycielem, a więc nie może przyjmować nauk od tych, których oświecać winien ; Kościół jest Pasterzem i Ojcem, jego przeto jest rzeczą rozkazywać a nie słuchać. Ścisłym i wiernym trzymaniem się praw kościelnych najskuteczniej wyzwolimy się od niesłusznych wymagań władzy świeckiej, względem której wystarczy zawsze opór bierny. Rzymskie non possumus [nie możemy] zamknie usta władzy albo zmusi ją do jawnego prześladowania religijnego i zgotuje nam wieniec Wyznawców. Odwaga zaś połączona z godnością, co nie lęka się głośno wypowiadać swych przekonań i nie zważa na pogróżki i chłostę tak zwanej opinii publicznej, uwolni nas od przewagi ulicy, wdzierającej się pod płaszczem patriotyzmu do administracji kościelnej i czysto religijnych obrzędów. Musimy się otrząsnąć z tych poniżających wpływów, co paraliżują pasterską działalność naszą i kompromitują godność kapłańską, a nawet mogłyby poddać pod wątpliwość czystość naszej wiary. Oto są główne zarysy tego planu, jaki prze- prowadzić zamierzyłem w moim zarządzie[24]. Po tym przemówieniu, które wielu księżom się nie spodobało, Arcybiskup powiedział, że ci, którzy podzielają jego zamiary i będą mu w nich pomagać znajdą u niego bratnie serce i skuteczne poparcie[25]. Natomiast wszyscy przeciwnicy jego programu, najlepiej zrobią jak z zajmowanych stanowisk sami ustąpią[26], gdyż on na żadne kompromisy pod względem zasad[27] nie pójdzie, nawet gdyby sam jeden miał zostać. Jednym z ważniejszych zadań jakie stanęły przed Arcybiskupem, była oczywiście rekoncyliacja, a więc powtórne poświęcenie katedry warszawskiej oraz kościoła świętej Anny a także otwarcie zamkniętych od czterech miesięcy pozostałych warszawskich kościołów. Otóż po brutalnym, opisanym już wcześniej, październikowym wtargnięciu żołnierzy rosyjskich do obu tych świątyń, wszystkie kościoły w rejonie ówczesnej Warszawy (z wyjątkiem terenu Pragi i podwarszawskiego Mokotowa czy Czerniakowa), na znak protestu przeciw carskiej profanacji, zostały z polecenia ówczesnego administratora archidiecezji warszawskiej, księdza prałata Antoniego Białobrzeskiego, całkowicie zamknięte. Zrobił on to, pod naciskiem przywódców stronnictwa rewolucyjnego, dla których zamknięcie wszystkich kościołów, pozwalało na realizację swoich powstańczych celów. Za tę decyzję księdza prałata aresztowano i skazano na śmierć, którą to karę później car zamienił na zesłanie. Zamknięcie warszawskich świątyń miało potrwać tak długo, póki rząd nie da ostatecznych gwarancji, że świątynie zostaną uszanowane[28]. Ale nowy Arcybiskup, przed rekoncyliacją poprosił jedynie o to, by w czasie uroczystości nie było wojska i nie zażądał od Rządu żadnych innych gwarancji. Chodziło mu przede wszystkim o to, by jak najszybciej, w Warszawie ludzie ponownie mogli regularnie uczestniczyć w Mszach świętych i oddawać chwałę Bogu. Kiedy po rekoncyliacji i po otwarciu warszawskich kościołów, nie doczekano się żadnych ustępstw od Rządu, uznano więc, że Arcybiskup za bardzo pospieszył się z tym swoim działaniem i fala krytyki na „petersburskiego biskupa" ruszyła ze zdwojoną siłą. Arcybiskup Feliński dość szybko zauważył, że księża warszawscy w swoich kazaniach nie poruszali właściwie żadnych tematów religijnych, ponieważ interesowały ich jedynie mocne wystąpienia polityczne. Również o tym fakcie „informował Rzym ksiądz Konstanty Łubieński [który pisał, że kazania młodych księży]- »nie zawierały w sobie żadnej treści religijnej czy według trafnego określenia ... ludności wiejskiej: nie mówiono już kazań o Panu Bogu, lecz o Moskalach...«[29]". Z tego też powodu, że nie mógł liczyć nowy Arcybiskup na uduchowionych kaznodziejów, postanowił zatem na wielkopostne rekolekcje zaprosić do Warszawy znanych rekolektantów: księdza [Wiktora] Ożarowskiego - misjonarza i księdza [Zygmunta] Goliana, obu z Krakowa, oraz księdza [Wojciecha] Morawskiego z Poznania. Słynne w całej Polsce nazwiska ściągnęły na rekolekcje prawdziwe tłumy[30]. Damy z najwyższej arystokracji, co niezwykły wstawać rano, spieszyły przed wschodem słońca razem z kucharkami i praczkami do świątyni, by zasilić się owym duchownym pokarmem, którego cała Warszawa była tak spragniona, po owym lekkim manifestacyjnym chlebie, który zamiast wewnętrznego pokoju wnosił tylko do duszy burzę i zawziętość[31]. Zaraz po tym duchowym sukcesie, Feliński postanowił zatrzymać niektórych kaznodziejów w Warszawie oraz poszukać księży, którzy zajęliby się duszpasterstwem a nie polityką i tak napisał o tym w swoich Pamiętnikach: „Pragnąc podtrzymać między ludnością owo życie duchowne rozbudzone przez rekolekcje uprosiłem księdza Goliana, aby stale osiedlił się w Warszawie... Przedstawiłem na rektora Akademii księdza Wincentego Popiela [późniejszego arcybiskupa warszawskiego] z Kielc, a na rektora seminarium księdza Albina Dunajewskiego [późniejszego biskupa krakowskiego] z Krakowa...[32]" Dwa lata później, w lutym 1864 roku ostatni namiestnik Królestwa Polskiego, hrabia i zarazem generał wojsk rosyjskich, Fiodor Berg, wyznania luterańskiego, kazał księdzu Dunajewskiemu opuścić teren zaboru rosyjskiego, co ten natychmiast uczynił, wyjeżdżając do Krakowa. To uratowało mu życie, gdyż „namiestnik zmienił decyzję i kazał go aresztować. Zaocznie tylko był sądzony, skazany na śmierć i symbolicznie (in effigie) [z łac. w prawie średniowiecznym: wykonanie kary na wizerunku przestępcy zbiegłego lub zmarłego przed egzekucją[33]] powieszony[34]". Wśród zaproszonych był też, jak już wyżej wspomniano, ksiądz Zygmunt Golian, dominikanin, który „u świętego Floriana na Kleparzu (...) wypłynął wśród duchowieństwa, jako niezwykły talent krasomówczy. Uderzał świeżością pomysłów, przybranych w styl barwny i poetyczny, młodzieńczym zapałem i duchem prawdziwej pobożności, którym był całe, życie wskroś przejęty. Wszystko w Krakowie zaczęło się interesować młodym kaznodzieją (...) - młody ksiądz Golian począł być w modzie - wydzierano go sobie - noszono niemal na rękach[35]".
Ks. Zygmunt Golian Fot. z książki Ks. Zdzisława Bartkiewicza SJ, Krótki rys życia ś.p. Ks. Zygmunta Goliana prałata i proboszcza wielickiego, Kraków 1888. Ksiądz arcybiskup Feliński zaprosił księdza Goliana w sierpniu 1862, aby w warszawskiej Akademii duchownej został wykładowcą jako profesor dogmatyki. Ksiądz Golian tę propozycję przyjął i wykładał na tej akademii dogmatykę ogólną i dogmatykę specjalną. Podejmując te pracę na uczelni myślał ksiądz Golian, że będąc profesorem nie będzie musiał mówić kazań z ambony. Okazało się jednak, że bardzo się mylił „Bieg wypadków, ruch gorączkowy umysłów, jaki panował wówczas w Warszawie, nie pozwalały mu się zasklepić w książkach i wertowaniu ulubionych foliałów, zwłaszcza, że wyższa władza duchowna wzywała go, by wpłynął na uspokojenie ludności. Rozpoczął tedy cały szereg kazań przeciw prądom rewolucyjnym i niegodnemu działaniu, kryjącemu się pod płaszczykiem religii, i hańbiącym imię Polski, zbrodniom. »Grasującym wówczas złem, (...) [napisał w liście do jednego z księży], było (...) używanie nabożeństw za środek do celów politycznych i socjalnych, w następstwie zaś tego złego wystąpiły zbrodnie skrytobójstwa - pragnąłem całą duszą na to złe ludziom oczy otworzyć i od niego równie, jak od jego (łatwo dających się przewidzieć skutków) odciągnąć. Z tego pragnienia wysnuwałem swoje nauki i kazania... Nigdy im nie zbywało na gorącym pragnieniu... Kiedy nasi wierni wojowali nadużyciem religii, chwaleniem skrytobójstw, wskazywałem na to złe, kiedy znowu niektórzy (z księży nawet) poczęli być kuszonymi i kuszącymi do nikczemnego zdradzania sprawy Kościoła i sprawy dusz, ze strachu, czy wstrętnych dla nas katolików nadziei, musiałem odwrócić kartę...(...) zaklinałem młodzież, aby się miała na baczności przed wilkami w owczej skórze i aby się nie rzucała na oczywiście bezowocną zgubę, dla dogodzenia występnym deklamatorom, elektryzującym niewieście serca i uzbrajającym serca matek nędzną próżnością przeciw własnym ich synom«. Była to jedna z najpiękniejszych epok jego kaznodziejstwa. Mówił nie tylko gorąco, ale z natchnieniem, niekiedy nawet tak namiętnie, że raczej oburzał a nie poruszał. Ale »czasy były gorące, więc gorący człowiek nie mógł się zimno odzywać«. Spieszono tłumnie na jego kazania, bo mówił cudownie, porywająco, ale gniewano się, bo powstawał przeciw szałowi, któremu powszechnie ulegano, przeciw prądowi w modzie będącemu[36]". Kiedy z polecenia arcybiskupa zaczął głosić w kościele na Woli kazania, w których wykazywał błędy innych księży, mówiąc co powinni wiedzieć i czego brakiem grzeszyli przez co „»sprawę tak Kościoła jak Ojczyzny na wielkie niebezpieczeństwo wystawiali«. Odtąd datuje się ogólna niemal nienawiść ku niemu w Warszawie, podsycana przez niegodnych kapłanów i tych wszystkich, którym on krzyżował dotąd drogi i zamiary. Grożono mu obiciem, śmiercią, w czasie kazania starano go się nastraszyć butną postawą, szemraniem i rozruchem wśród ludu; ale zmusić go do milczenia nie było podobno. Ksiądz Zygmunt [Golian] niczego się nie lękał - nawet śmierci[37]". Arcybiskup Feliński podobnie jak hrabia Andrzej Zamojski, jeden z ważniejszych działaczy stronnictwa białych, nazywany „panem Andrzejem", uważał zbrojne powstanie w ówczesnych okolicznościach nie tylko za niewczesne, lecz za zgubne dla narodu[38]. W tym czasie w Warszawie istniały dwa główne stronnictwa białych i czerwonych, chociaż ksiądz Arcybiskup rozróżniał w Warszawie całą mozaikę partii[39]. Napisał o tym w liście do swojego przyjaciela, księdza Wincentego Majewskiego (który podobnie jak Feliński, był profesorem w Akademii Duchownej w Petersburgu, a po wyjeździe Arcybiskupa do Warszawy, został opiekunem i kierownikiem duchowym sióstr oraz ich wychowanków w tamtejszym domu generalnym Rodziny Maryi). Zobaczmy, jak widział wówczas tę scenę polityczną Arcybiskup Feliński według opisu księdza biskupa Michała Godlewskiego: »Są tam biali i najbielsi, czerwoni" i „najczerwieńsi«. Do białych [Arcybiskup Feliński] czuje szczególną sympatię i uważa ich za obywateli poważnych i umiarkowanych, podziela pewne ich poglądy i stawia wysoko ich głowę, - pana Andrzeja [Zamoyskiego], »męża wyjątkowej cnoty«. Czerwonym, którzy myślą o powstaniu, wyrzuca [Arcybiskup] upór, zaślepienie, graniczące z obłędem. Nie liczą się z rzeczywistością; nie chcą rozumieć, że gdyby doprowadzili do walki i gdyby runął na nich kolos, zgniótłby ich do szczętu i cały kraj wtrąciłby w odmęt klęski. Ale przyznać musi, że w ich szeregach jest zastęp ludzi rycerskich, szlachetnych, ludzi niesłychanego poświęcenia, gotowych złożyć na ołtarzu Ojczyzny mienie i życie, aby wolność odzyskać, tak drogą dla każdego człowieka! Najbardziej truje Szczęsnego akcja »najczerwieńszych«. »Gdy się w garnku gotuje, szumowiny występują na jego powierzchnię«, a tymi szumowinami są właśnie ci »najczerwieńsi«, którzy dążą wyraźnie do społecznego przewrotu, do anarchii i w tym celu chwytają się wszelkich nawet najniegodziwszych środków. Ostatecznie, choć gorączka ogarnia umysły, sądzi jednak Feliński, że uczciwe i roztropne postępowanie władz mogłoby wkrótce spokój w kraju przywrócić![40] Obóz białych reprezentował szlachtę, ziemiaństwo, burżuazję i inteligencję miejską, głosili hasło walki o niepodległość. Do przywódców należeli między innymi Leopold Kronenberg, Andrzej Zamoyski czy Karol Ruprecht. Natomiast ich przeciwnikami był obóz czerwonych, bardzo młodych, radykalnych rewolucjonistów. Ważniejszymi działaczami tego obozu byli, między innymi Jarosław Dąbrowski, Ignacy Chmieleński, Agaton Giller, ksiądz Karol Mikoszewski o którym jeszcze usłyszymy. Wciągali oni chłopów do rewolucji obiecując uwłaszczenie. Warto jeszcze posłuchać, jak te stronnictwa oceniali Rosjanie. Otóż, kiedy pewnego razu ksiądz Arcybiskup udał się do namiestnika Ludersa ten razem z jenerałem Krzyżanowskim z rozbrajającą szczerością wyjaśnili Felińskiemu sytuację: »Stoimy na wulkanie, który lada chwila wybuchnąć może, liczyć zaś nie możemy na nikogo, oprócz na wojsko oraz na własnych urzędników. Polacy dzielą się wprawdzie na białych i czerwonych, [z których ostatni chcą, pierwsi zaś nie chcą, rewolucji], co do mnie, wszakże, uważam białych za daleko niebezpieczniejszych [dla rządu, bo go w sieci uwikłań pragną]. Czerwoni porwą za broń, my ich zdusimy i na tym cała komedia się skończy. Ale te białe łotry, jeśli się im uda opanować rewolucję, gotowi nas wszystkich stąd wykurzyć[41]...« [1] Duchowa spuścizna Abpa Zygmunta Szczęsnego Felińskiego, praca zbiorowa pod red. ks. Jana Machniaka, Kraków 2002, s. 29. [2] Zygmunt Szczęsny Feliński, Pamiętniki, Warszawa 2009, s. 485. [3] Tamże, s.486. [4] Tamże s. 487-488. [5] Pamiętniki Ks. Wincentego Chościak - Popiela Arcybiskupa warszawskiego, Tom I, Kraków 1915, s.6. [6] Zygmunt Szczęsny Feliński, Pamiętniki..., s. 456. [7] Tamże, s. 456-457. [8] Tamże, s.456. [9] Tamże. [10] Józef Feldman, Bismarck a Polska, Warszawa 1980, s. 209-210. [11] Zygmunt Szczęsny Feliński, Pamiętniki..., s. 462. [12] Abp Zygmunt Szczęsny Feliński, Pod wodzą Opatrzności, Warszawa 2010, s. 51-52. [13] Agaton Giller, Historia Powstania..., s. 7. [14] Jan Dobraczyński, A to jest..., s. 124. [15] Stefan Kieniewicz, Warszawa w powstaniu styczniowym, Warszawa 1983, s. 93. [16] Ks. Hieronim Eug. Wyczawski, Arcybiskup Zygmunt..., s. 205. [17] Dzieje Kościoła polskiego, Tom VII, Praca zbiorowa, Poznań 2000, s.80. [18] Stefan Kieniewicz, Warszawa w powstaniu...., s. 95. [19] Zygmunt Szczęsny Feliński, Pamiętniki..., s. 470-471. [20] Duchowa spuścizna..., s. 31. [21] Michał Godlewski, Tragedia arcybiskupa Felińskiego, Poznań 2007, s. 14-16. [22] Zygmunt Szczęsny Feliński, Pamiętniki..., s. 490. [23] Jan Dobraczyński, A to jest..., s. 150. [24] Zygmunt Szczęsny Feliński, Pamiętniki..., s. 490-491. [25] Tamże, s. 491. [26] Tamże. [27] Tamże. [28] Tamże, s. 472. [29] Jan Dobraczyński, A to jest..., s. 128. [30] Tamże, s.160. [31] Zygmunt Szczęsny Feliński, Pamiętniki..., s. 505. [32] Jan Dobraczyński, A to jest..., s.160. [33] https://sjp.pwn.pl/sjp/in-effigie;2561482.html [34] Ks. dr A. Marchewka, Ks. dr K. Wilk, dr C. Wilczyński, Gwiazdy katolickiej Polski żywoty wielkich sług Bożych, Tom II, Mikołów 1938, s. 348. [35] Ks. Zdzisław Bartkiewicz SJ, Krótki rys życia ś.p. Ks. Zygmunta Goliana prałata i proboszcza wielickiego, Kraków 1888, s. 6. [36] Tamże, s. 15-16. [37] Tamże, s.16-17. [38] Zygmunt Szczęsny Feliński, Pamiętniki..., s. 494. [39] Michał Godlewski, Tragedia arcybiskupa Felińskiego, Poznań 2007, s. 49. [40] Tamże, s.49-50. [41] Jan Dobraczyński, A to jest..., s. 152. Powrót |